KWIAT PAPROCI 31

KWIAT PAPROCI 31
Stary browar Junga byl opuszczony i zdewastowany od lat. Nawet powstala swiezo po wojnie z bolszewikami, Spólka Akcyjna Zjednoczonych Browarów “Haberbusch i Schiele”, nie chciala go wykorzystac dla swoich potrzeb. Stwierdzili, ze taka ruina nadaje sie tylko do wyburzenia. Od tej pory sluzyl czasem za miejsce libacji okolicznemu menelstwu. Do wykorzystania w inny sposób stanowczo sie nie nadawal.
Dziwne rzeczy dzialy sie tej nocy w browarze i jego okolicach. Dziwni ludzie sie tam pojawili i dziwne zjawiska zostaly zaobserwowane. Jednak swiadkom tych wydarzen nikt nie chcial dac wiary. Moze dlatego, ze byli to bezdomni pijaczkowie, sklonni do zmyslen i konfabulacji, gotowi powiedziec wszystko, w zamian za flaszke jakiegokolwiek alkoholu.
*
Plawecki wszedl do najwiekszej hali. Za nim, jak cienie, Pustólecka i Singh. Pod nogami chrzescil im gruz i szklo potluczonych butelek. Pod scianami stalo kilka wielkich kadzi. Z boku dolatywal ich odór fekaliów. Ktos niewatpliwie uzywal browaru nie tylko, jako pijalni, ale tez jako wychodka.
Józefina zakrecila sie w miejscu i namacala na scianie kontakt. Ciemnosci rozblysly nagle swiatlem paru ocalalych zarówek, umieszczonych wysoko pod sufitem. Niewatpliwie, uchowaly sie do tej pory jedynie dzieki swojej niedostepnosci.
– Skad wiedzialas, ze tu jest swiatlo? – spytal Plawecki.
– Eee… bylam tu wczesniej obejrzec wszystko – zajaknela sie Józefina.
Lypnal na nia podejrzliwie, ale nic nie powiedzial. Obszedl dookola hale i na jego twarzy pojawialo sie coraz wieksze zniechecenie.
– Przeciez to ruina! – zawyrokowal. – Do niczego sie nie nadaje!
– Wiem – usmiechnela sie zlosliwie.
– Sciany i strop moga runac w kazdej chwili – kontynuowal poruszony, nie zwróciwszy uwagi na to, co powiedziala. – Gdyby doszlo do jakiegos wypadku, musialbym placic wysokie odszkodowanie. Chyba oszalalas, zeby proponowac mi kupno czegos takiego!
– Nie po to tu jestes – wycedzila zimno.
Dopiero teraz zwrócil uwage na zmiane w jej glosie. Patrzyla na niego z wyrazna drwina. Tknelo go niedobre przeczucie. Zerknal podejrzliwie na Singha, zagradzajacego mu droge do drzwi, którymi tu weszli.
– A po co niby? – spytal ostroznie.
Zamiast odpowiedzi, wyciagnela z kieszeni plaszcza znany mu dokument. Podsunela mu go razem z piórem. I wszystko stalo sie jasne.
– Dlaczego tak ci na tym zalezy? – spytal dla formalnosci.
– Jak by ci tu powiedziec…? – usmiechnela sie promiennie. – Bo jesli nie podpiszesz, nie wyjdziesz zywy z tego browaru.
– Ach tak…
Czupryna mial wiec absolutna racje. Zerknal w tyl. Singh stal tuz za jego plecami, spiety, czujnie go obserwujac. Z tym wielkoludem nie mial zadnych szans. Wprawdzie mial pod marynarka swojego mausera, ale z pewnoscia nawet nie zdazylby go wyjac. Musial grac na zwloke.
– Wiec od poczatku ci o to chodzilo?
Ostentacyjnie wsunal rece gleboko w kieszenie spodni i przespacerowal sie pare kroków. Hindus, jak cien, sunal za nim.
– Brawo, Lucjanku! – zaszydzila. – Wreszcie zaczales robic uzytek z mózgu.
Za jego przykladem, wsunela rece w kieszenie, tyle ze plaszcza. Bo dzisiejszego wieczoru miala na sobie dlugi, skórzany plaszcz, takiez buty i meskie bryczesy. Jedynie bluzka byla typowo damska.
– Chcesz mnie zabic? – spytal, pozornie spokojnie.
– Chyba nie myslisz, ze zostawie swiadka? – udala zdumienie. – Twoja smierc pójdzie na karb okolicznych meneli.
– Jesli mnie zabijecie, to kto podpisze dokument?
– Nie obawiaj sie – ponownie sie usmiechnela. – Juz my sie postaramy, zebys podpisal. Bedziesz podpisywal tak szybko, ze omal sobie palców nie polamiesz. A potem zrobimy z toba to…
Zdjela z nosa okulary, rzucila na podloge i blyskawicznie rozgniotla stopa. Po plecach przebiegl mu dreszcz.
– A wiec to wszystko bylo udawane? – spytal jeszcze. – Zapomnialas juz, co bylo poza Wzgórzem? Jak uratowalem ci zycie? A potem, po powrocie? Wychodzi, ze nigdy mnie nie kochalas.
Pobladla lekko i przelknela sline. Wzial to za dobra monete. Moze nie byla tak bardzo zepsuta? Szybko sie jednak rozczarowal.
– Co bylo, minelo! – wykrztusila. – A teraz jest teraz! Do mnie!!!
Z zakamarków, za plecami Pustóleckiej, wysunelo sie kilka postaci. Trzech z nich to byly zwykle uliczne opryszki, jakich pelno mozna spotkac wieczorami w niektórych dzielnicach. Natomiast czwarta postac…
– Felek?! – wykrztusil Plawecki z niedowierzaniem.
Nicinski podszedl do Józefiny, objal ja i pocalowal. Oddala mu pocalunek wyjatkowo drapieznie. Plawecki poznal ja juz na tyle, by wiedziec, iz jest poteznie podniecona.
– Ty? Z nia? – Plawecki nie mógl wyjsc z szoku. – Dlaczego?!
Nicinski spojrzal na niego zimno. Patrzyl chwile, po czym wyrzekl tylko jedno slowo.
– Agnieszka…
Plawecki smiertelnie zbladl. Tak wlasnie miala na imie ta dziewczyna, która kiedys, po pijanemu, zgwalcil analnie i która potem popelnila samobójstwo.
– Kochalem ja! – Nicinski zacisnal zeby i podchodzil coraz blizej do Plaweckiego. – Kochalem jak zadna inna kobiete na swiecie! A ona sie zabila! Przez ciebie!!!
Ostatnie slowa Nicinski wykrzyczal Plaweckiemu w twarz. Ten spuscil glowe.
– Wierz mi… – wyszeptal. – Nie ma dnia, zebym o tym nie myslal. Gdybym mógl to cofnac, zrobilbym to.
– Twój zal jej zycia nie wróci! – syknal Nicinski.
Plawecki spojrzal mu w oczy.
– Moja smierc tez jej zycia nie wróci.
– Ale sprawi, ze lepiej sie poczuje!
– Nie badz tego taki pewny – Plawecki pokrecil glowa. – To tylko moze przyniesc ci jeszcze wiecej bólu.
– Zaryzykuje!
Nicinski ostentacyjnie odwrócil sie do Plaweckiego plecami i podszedl do Józefiny.
– Dosc tego smedzenia! – zniecierpliwila sie Pustólecka. – Brac go za leb i niech podpisuje dokument! Potem róbcie z nim, co chcecie. Ja sobie chetnie popatrze.
Rozejrzala sie po swoich.
– A pózniej moze to sobie uczcze, skoro trafilo mi sie pieciu takich ogierów… – dodala prowokujaco.
Na te slowa geby oprychów rozjasnily sie jak slonce. Zgodnie ruszyli ku Plaweckiemu. Singh siegnal swoim lapskiem ku jego ramieniu. Plawecki zwinal sie pod jego reka i odskoczyl blyskawicznie w d**gi koniec hali. Nie siegal jeszcze po bron. Stanal tak, aby wszystkich przeciwników miec przed soba.
– Nie ujdzie ci to bezkarnie! – warknal. – Wszystko sie wyda, predzej, czy pózniej! Moze wydaje ci sie, ze wszystko sobie przemyslalas, ale zawsze znajdzie sie cos, czego nie wzielas pod uwage! To bedzie twoja zguba!
– Tak myslisz? – zasmiala sie, ale nie zabrzmialo to szczerze. – I tu sie mylisz. Przemyslalysmy wszystko. Nikt ci nie pomoze.
– My? – zdziwil sie. – Co za “my”?
Pustólecka powstrzymala gestem towarzyszy. Podeszla bezczelnie do Plaweckiego tak blisko, ze otarla sie o niego piersiami.
– My, to znaczy ja i twoja stara znajoma – syknela mu w twarz.
Chcial ja zapytac o wiecej, ale slowa uwiezly mu w gardle. Ku jego zdumieniu, oczy Józefiny z zielonych, staly sie fioletowoczarne. Pustólecka przemówila do niego glosem, który juz kiedys slyszal, ale dopiero teraz przypomnial sobie do kogo nalezy. Jakby sama jego podswiadomosc wyparla te niemila znajomosc z jego pamieci, tworzac dziwna luke, która nie dawala mu spokoju. Albo moze ktos sprawil, ze to wspomnienie zniknelo…? Cokolwiek to bylo, teraz dziwna mgla zaciemniajaca jego umysl raptem zniknela, razem z tym nieznosnym bólem w potylicy. A kiedy Józefina przemówila, z jej ust buchnelo zgnilizna w sposób, który nie pozostawial mu zadnych watpliwosci, co do tozsamosci tajemniczej osoby.
– Ponownie sie spotkalismy! – wychrypiala… Pustólecka? – Rzeklam ci kiedys, ze uznasz we mnie swoja pania! Ze bedziesz mi sluzyl i wielbil mnie!
– Dragisa! – wyszeptal. – Ale jak?!
Dragisa zarechotala szyderczo.
– Twoja narzeczona mi pomogla! – wyjasnila, wciaz rechoczac. – Spójrz jeno!
Rozchylila poly plaszcza i siegnela za dekolt. W jej reku tkwily trzy naszyjniki. Trzy, bo Józefina kazda z ozdób zawiesila juz osobno. Pierwszy, który rzucil mu sie w oczy, byl to wielki, dziczy kiel, oprawiony w srebro.
– Ten kiel… – Plawecki zastanowil sie chwile. – To naszyjnik tego chlopaka, Kakola! Skad go masz?! To ty go zabilas? Jak?!
– Ja? – zarechotala Dragisa. – Nie, to zrobila twoja narzeczona. Nie mogla przeciez pozwolic, aby ci powiedzial, ze wymordowala cala jego rodzine.
Cos podrzucilo jej cialo i odezwala sie nagle normalnym glosem Pustóleckiej.
– Po co z nim gadasz?! Zakonczmy to wreszcie!
Cialo kobiety zgielo sie wpól. Plawecki odsunal sie ostroznie. To samo zrobili jej wspólnicy, przysluchujacy sie ze zdziwieniem rozmowie, i Singh. Ona zas wyprostowala sie, a jej oczy byly teraz róznokolorowe. Kazde z nich nalezalo do innej wlascicielki. Mówila teraz dwoma glosami na zmiane, a chwilami nawet jednoczesnie, co robilo koszmarnie upiorne wrazenie.
– Spieszy ci sie? – zachrypiala czarnooka. – Przecie nam nie ucieknie. Mozem wprzódy troche z nim poigrac.
– Szkoda czasu! – warknela zielonooka.
– Dlaczego? – Dragisa najwyrazniej miala ochote napawac sie sukcesem. – Niech najpierw pocierpi krzyne! Zwlaszcza, gdy dowie sie prawdy…
– Jakiej prawdy? – wymamrotal Plawecki.
– Prawdy, która cie bardzo zaciekawi – wyjasnila Dragisa. – Ale po kolei.
Ponownie podsunela mu naszyjniki.
– Tu nie o ten kiel mi idzie. Poznajesz cos jeszcze?
W jej reku, obok kla, kolysal sie spory, fioletowy kamien.
– Twój amulet! – podskoczyl Plawecki. – Wiec to ty… go…
Zajaknal sie, nie wiedzac, do której sie zwraca.
– A zabralam, zabralam! – teraz zdecydowanie przemawiala Józefina. – Moze i to byl blad. Moze tego wczesniej zalowalam. Ale teraz juz nie zaluje. Oplacilo sie.
Uniosla reke w bok. Z jej dloni wystrzelila kula fioletowego ognia i walnela w sciane miedzy kadziami. Kula eksplodowala z hukiem i ze sciany posypaly sie cegly.
– Uwazaj! – warknela Dragisa. – Bo nam wszystko na glowy zwalisz! Stac!
Zwrócila sie do Nicinskiego i jego kompanów, którzy mieli wielka ochote dac drapaka.
– Nie ruszac sie! – warknela. – Nie ruszac i czekac na rozkazy!
Nakreslila w powietrzu dziwny gest i cala czwórka, poza Singhiem, zamarla w bezruchu. Ich oczy przygasly, a na twarzach pojawila sie obojetnosc.
– Co im zrobilas! – wrzasnal Plawecki. – Uwolnij ich!
– Na twoim miejscu, kochany, martwilabym sie o siebie – zasmiala Józefina.
– Iscie, prawda! – potwierdzila Dragisa.
W tym momencie Plawecki zobaczyl ostatni z naszyjników. Byl to maly, zielony kwiatek, zatopiony w krysztale. Plawecki wytrzeszczyl oczy.
– To… to Kwiat! – wyjakal. – Ale jak?! Przeciez go oddalas!
– Bo to wcale nie jest ten Kwiat, który znalazla z toba przy Wzgórzu! – rozleglo sie za jego plecami.
Z cienia za Plaweckim, wyszla Borowikowa. Byla ubrana po miejsku, w skromna, ale elegancka suknie. Plawecki natychmiast ja rozpoznal. To ja widzial w Ogrodzie, a potem na pogrzebie Pustóleckiego! Ale… to by znaczylo, ze to Borowikowa byla Cyganka! Po co?! W jakim celu to zrobila?!
Borowikowa podeszla blizej. Józefina/Dragisa wsciekle zaklela i zasyczala jednoczesnie i odskoczyla w tyl. Singh sprezyl sie i pochylil do przodu. Tylko czwórka bandytów pozostala nieruchoma.
– To nie jest twój Kwiat – powtórzyla Borowikowa. – To Kwiat, który niegdys znalazl jej ojciec. Bylam przy tym. Ojciec, dla którego byla wszystkim i który poswiecil jej wszystko, zanim umarl. Zanim go zabila.
– Zabilas swego ojca?! – zwrócil sie Plawecki do Józefiny.
– Byl slaby! – warknela pogardliwie Dragisa. – I przeszkadzal.
– Stul pysk, suko! – ryknal Plawecki. – Nie mówie do ciebie! To ty go zabilas! Ona nigdy by tego nie zrobila!
Oboje oczu Pustóleckiej poczernialo.
– Ona, ona! – zasmiala sie wiedzma. – Zabil i swego ojca, i tego chlopaka, Kakola, z cala jego rodzine. I twoja ukochana Hanke, wraz z jej kolezanka.
Plawecki pobladl straszliwie.
– Nie! – jeknal. – To nieprawda!
– To prawda – potwierdzila Borowikowa. – Ona to zrobila.
Plawecki milczal chwile, przetrawiajac to, co uslyszal. Cos go dlawilo za gardlo, a w piersiach klulo tak, ze z trudem mógl oddychac. Tyle podejrzen, tylu podejrzanych, a prawdziwego morderce przez caly czas mial w zasiegu reki.
– Nie! – poderwal sie. – Nie wierze! To ty je zabilas, nie ona!
– Ja?! – Dragisa rechotala w glos, a w jej smiechu dzwieczalo coraz wieksze szalenstwo. – Wtedy jeszcze jej nie kontrolowalam. Dopiero teraz…
Nie dokonczyla, bo Plawecki jej przerwal.
– Józefino! Walcz z nia! Jestes silna, dasz rade!
– Ona juz ci nie odpowie – zarechotala Dragisa. – Nie ma tu nic do gadania. Przejelam nad nia calkowita…
Zgiela sie wpól i zawyla. Gdy po chwili sie wyprostowala, jej oczy ponownie byly zielone.
– Niedoczekanie suko! – wrzasnela Józefina i zatoczyla sie. – Jeszcze nie tym razem!
– Mów! – zazadal Plawecki. – Kto zabil Hanke?! Ty?!
– Chyba oszalales! – obruszyla sie Pustólecka. – Palcem bym jej nie tknela.
– To ona – oznajmila zimno Borowikowa. – Widzialam na Wzgórzu, jak na nia patrzyla. Hanka przeszkadzala w jej planach zdobycia ciebie i twojego majatku, dlatego ja zamordowala przy pierwszej okazji. Poza tym Hanka znalazla w jej rzeczach Kwiat jej ojca, a ona to widziala, choc udawala wtedy, ze spi. Musiala wiec pozbyc sie swiadka.
– Klamstwo!!! – wrzasnela Pustólecka.
– Doprawdy? – usmiechnela sie szyderczo Borowikowa. – Wiec zapytajmy ja sama. Chodz do nas, dziecko!
Plawecki zesztywnial. Do kogo ona mówi?! Zaraz otrzymal odpowiedz.
Z cienia, z którego wyszla Borowikowa, wysunela sie Hanka. Szla ku niemu, usmiechnieta i promienna. Zywa. Na jej szyi widnial medalik matki Plaweckiego. Lucjan, blady jak trup, belkoczac cos pod nosem, cofnal sie pare kroków, a potem opadl na ziemie. Hanka natychmiast znalazla sie przy nim. Dotknal jej wlosów, dotknal jej twarzy. Z oczu polecialy mu lzy szczescia.
– Hania! – wyszeptal. – Moja Hania! Ty zyjesz?!
– Zyje, Lucjanie, zyje! – Hanka smiala sie i plakala jednoczesnie.
– Hania! Kochana moja!
Rzucili sie sobie w ramiona, obejmujac sie i calujac. Borowikowa odwrócila sie do Pustóleckiej. Ta, z opadnieta szczeka, cofala sie jak rak.
– To niemozliwe! – mamrotala. – To niemozliwe! Przeciez cie zabilam! Zabilam!!! Ciebie i te d**ga suke!
– Widac slabo sie staralas, “siostra”!
Z cienia, sladem Hanki, wyszla Józka. Józefina wrzasnela przerazona. Singh stal przy niej, zdezorientowany. Bandyci ciagle trwali w obojetnym bezruchu.
– Jak?! – pytal uszczesliwiony Plawecki, wciaz obcalowujac Hanke. – Jak to mozliwe?!
– Znalazlam twój Korzen – usmiechnela sie Borowikowa. – On je przywrócil do zycia.
– Korzen?! – Pustólecka przestala sie cofac, a glos i kolor oczu ponownie sie zmienily. – Korzen jest mój!!! Tylko mój!!!
Do glosu ponownie doszla Dragisa. I nie wygladalo na to, aby tym razem miala predko oddac paleczke. Oczy poczernialy jej tak bardzo, ze wypelnily niemal pól twarzy, a dlonie spowily fioletowe plomienie.
– Korzen jest mój! Natychmiast mi go oddajcie, a wasza smierc bedzie szybka! Jestescie tu sami i nikt wam nie pomoze! Brac ich!
Singh bez wahania posunal sie ku Plaweckiemu. Bylo mu wszystko jedno, kto wydaje rozkazy, dopóki wychodzily z ust jego pani. Równiez bandyci, z Nicinskim na czele, ruszyli naprzód.
– I tu sie mylisz! – odpowiedziala Borowikowa ze stoickim spokojem. – Wcale nie jestesmy sami!
Spomiedzy kadzi wysuneli sie Kuba z Jaskiem. Tak jak Borowikowa i dziewczyny, mieli na sobie miejskie ubrania. Jasiek trzymal w dloni solidny drag, ale rece Kuby byly puste. Kuba byl przy tym caly obsypany bialym pylem. To byl efekt popisu Józefiny, która chwile wczesniej rozwalila mur, w miejscu, gdzie sie ukrywal. Jednak nie bylo widac, aby zrobilo mu to jakas krzywde.
– Witaj, braciszku! Chyba nie myslales, ze pozwolimy ci samemu sie bawic?
Usmiechnal sie szeroko do Plaweckiego, a potem natychmiast otaksowal Singha wzrokiem. Dragisa i jej podwladni zatrzymali sie na chwile. Nicinski wydobyl nagan, jeden z bandziorów Lugera, pozostali noze.
– Tych paru wiesniaków w niczym wam nie pomoze – syknela wiedzma. – Bede miala tylko lepsza zabawe.
– Nie tylko Borowikowa ma asa w rekawie – oznajmil Plawecki, wstajac i zaslaniajac soba Hanke.
Wyjal z kieszeni wielki, mosiezny gwizdek i swisnal poteznie. Przerazliwy gwizd zawibrowal w uszach obecnym. Wszyscy zaczeli sie rozgladac zdezorientowani. Po chwili zatupotalo i drzwiami, którymi nie tak dawno wszedl Plawecki, wpadlo trzech uzbrojonych policjantów, z chudym, pokrzywionym osobnikiem na czele.
– Policja! – wrzasnal chudy pokrzywiony. – Nikt sie nie rusza, bo dostanie kule! Józefina Pustólecka! Jestes aresztowana, w rzeczy samej, za zamordowanie swojego ojca! Twoja pokojówka opowiedziala mi o wszystkim! Cala reszta tez jest aresztowana!
Plawecki pokrecil glowa. Nie spodziewal sie, ze szepcacy na co dzien, komisarz, jest w stanie wydac z siebie takie donosne dzwieki.
– Wolnego, komisarzu – zaoponowal. – Ci tutaj ludzie sa ze mna! Aresztowac nalezy panne Pustólecka, jej sluge i tych oto, opryszków. Tylko ostroznie, ona jest smiertelnie niebezpieczna.
– Nie docenia mnie pan, panie Plawecki – skrzywil sie Czupryna. – Nie z takimi osobnikami mialem do czynie…
Komisarz urwal w pól slowa. Dopiero teraz wlasnie przyjrzal sie dokladniej Józefinie, a raczej Dragisie. Wielkim, czarnym oczom i otaczajacym jej dlonie, fioletowym plomieniom. Niecodzienny widok sprawil, ze na chwile zapomnial jezyka w gebie. Dragisa natychmiast to wykorzystala.
– Zabic ich! – zawyla. – Zabic ich wszystkich!
Stary browar zatrzasl sie od huku wystrzalów.
*
Majacy swoje legowisko w zalomie browarnego muru, Stachu Kotarba, znany byl wsród swoich kolezków z umiejetnosci przyswojenia najbardziej niewiarygodnych trunków. Nazywano go Urynal, bo za naczynie do degustacji sluzyl mu stary, blaszany nocnik. Zasluzony spoczynek przerwal mu tego wieczoru warkot silnika. Nie wierzyl wlasnym oczom, gdy kolejno zaczely podjezdzac pod browar rózne samochody.
Najpierw podjechal duzy samochód, z którego wysiadla kobieta i dwóch mezczyzn. Zaraz potem, na wygaszonych swiatlach, podjechal odrapany fiat, a z niego wysiadly trzy kobiety i dwóch mezczyzn o takiej posturze, ze Urynal zakwilil cieniutko w duszy i odsunal sie dalej, wzdluz muru.
Tutaj jednak stala policyjna furgonetka, chudy, pokrzywiony cywil i trzech policjantów, uzbrojonych po zeby.
Wycofal sie przezornie na d**ga strone browaru, ale i tu spotkala go niespodzianka.
Tam z kolei stal bialy samochód, absolutnie niepasujacy do tej okolicy. Jego pasazerami bylo czterech mezczyzn, na widok których serce ucieklo mu gdzies w glab portek.
Wycofal sie w najglebsze krzaki i zaczal nasluchiwac. Od razu zorientowal sie, ze dziwni przybysze weszli do browaru. Przez wybite okna dochodzily go kolejno krzyki, wycia, glosny huk, przerazliwy gwizd, a w koncu rozpetala sie tam bezwladna strzelanina. Przypomnialo mu to czasy Wielkiej Wojny, które spedzil w szeregach armii austriackiej.
Jakis rykoszet gwizdnal przez okno i trzasnal w mur obok niego. Nalozyl wiec przezornie na leb swój nocnik, zwinal sie w klebek i czekal. To nie moglo trwac dlugo.
*
Plawecki wydobyl swego mausera i popchnal dziewczyny, wraz z Borowikowa, za sterte gruzu. Sam przypadl obok nich. Zrobilo sie takie zamieszanie, ze w pierwszej chwili nie mógl sie polapac, kto, co, jak i gdzie.
W hali wrzala walka na calego.
Jasiek, z rozesmiana geba, tlukl swoim dragiem jednego z oprychów. Bity opryszek krzyczal, wyl, prosil milosierdzia i bezskutecznie zaslanial sie przed razami. I, w przeciwienstwie do Jaska, absolutnie nie tryskal optymizmem.
Kuba zwarl sie z d**gim oprychem. Bandyta spróbowal uderzyc Wrzoska nozem, jednak jego ramie momentalnie znalazlo sie w zelaznym uscisku. Spróbowal sie wyrwac. Nadaremnie. Kuba usmiechnal sie i zacisnal lekko dlon. Chrupnelo obrzydliwie. Bandzior zaskomlil, zlapal sie za zgruchotany przegub, skulil na podlodze i ponownie zaskomlil. Kuba wykorzystal jego skulona pozycje i kilkoma kopnieciami wtoczyl skomlacego opryszka pod jedna z kadzi.
Tutaj wygladalo na to, ze wszystko jest pod kontrola. Plawecki przeniósl wzrok na reszte walczacych. Tam jednak nie szlo juz tak dobrze.
Jeden z policjantów padl od razu, zabity, lub ciezko ranny. Pozostali, wraz z komisarzem, grzmocili, ile wlezie do Nicinskiego, Singha, oslaniajacego swoja pania i ostatniego bandyty. Ci z kolei nie zawracali sobie glowy Wrzoskami i skupili sie na wiekszym zagrozeniu, jakie stanowili uzbrojeni policjanci. Jedni i drudzy walili na oslep, nie silac sie na celowanie. Totez szybko opróznili zawartosc magazynków i bebenków. Natychmiast wiec zaczeli ladowac bron. Wykorzystal to Nicinski. On nie ladowal broni. Po prostu wydobyl spod kurtki d**giego nagana.
Dwie pierwsze kule wpakowal w jednego z policjantów. Gdy wymierzyl w komisarza, zza gruzów poderwal sie Plawecki.
– Felek! – wrzasnal.
Nicinski zawahal sie przez sekunde. A wtedy Plawecki nacisnal spust.
Przy wyciaganiu mausera, przelacznik ustawil sie na ogien ciagly. Poluzowany przelacznik to byl feler, który Lucjan stale zapominal usunac. Tak wiec teraz, gdy tylko Plawecki nacisnal spust, opróznil od razu niemal caly, dwudziestonabojowy, magazynek.
Pare kul zmiotlo ostatniego z bandytów. Kilka poszlo w okna i po scianach, gdy dluga seria poderwala reke Plaweckiego. Jednak wiekszosc kul, w liczbie okolo dziesieciu, rozprula Rudemu brzuch i klatke piersiowa. Feliks Nicinski zachwial sie i runal na pokryta gruzem podloge.
– Dobra nasza, w rzeczy samej! – wrzasnal ucieszony komisarz.
Ale w tym momencie do akcji wkroczyla Dragisa. Do tej pory nie kryla sie przed kulami, ale wcale tez do niej nie strzelano. Patrzyla tylko na walczacych, dziko chichoczac. Teraz kula fioletowego ognia zmiotla ostatniego z policjantów. Ogarniety plomieniami mezczyzna, wyjac opetanczo, pobiegl hala, potykajac sie o gruzy. Biegl na oslep, bo galki oczne niemal natychmiast mu wyparowaly. Fioletowy ogien wiedzmy mial iscie piekielna temperature. Policjant dobiegl do konca hali, uderzyl w sciane i padl. Wiecej sie nie podniósl. Wkrótce zostala z niego kupa tlacych sie szmat.
d**ga kule ognia Dragisa poslala w Plaweckiego. Udalo mu sie jej uniknac w ostatniej chwili niemal cudem. Przetoczyl sie po zagraconej podlodze, raniac sie dotkliwie o potluczone szklo, a kula eksplodowala z hukiem o sciane za nim. Z sufitu posypal sie gruz.
Czupryna zdazyl zmienic magazynek i teraz poslal w wiedzme kilka kul. Bez efektu. Dragisa tylko zasmiala sie pogardliwie. Zajety celem komisarz, nie zauwazyl niebezpieczenstwa. Za jego plecami wyrósl, jak spod ziemi, Ranjit Singh. Blyskawicznym, wypracowanym przez lata praktyki, ruchem, zarzucil komisarzowi na szyje dluga chuste.
Ten rodzaj chusty nazywano ruhmal. Bylo to slynne narzedzie Thugów do mordowania bez rozlewu krwi. Czesto mialy zaszyte w srodku kamienie, lub monety. Gdy umiejetnie sie ja zarzucilo na ofiare, kamienie znajdowaly sie akurat na wysokosci karku. Po zacisnieciu chusty, nacisk kamieni na kregi sprawial, ze ofiara ginela niemal natychmiast.
Ruhmal Singha nie mial w srodku kamieni. Mial natomiast zaszyte dwa srebrne, austriackie talary Marii Teresy, duze i grube. Obydwa doskonale spelnily swoje zadanie i kark policjanta trzasnal jak zapalka. Komisarz Zenon Czupryna poskladal sie w koncu i padl martwy na ziemie.
Plawecki uniósl mausera. Nie mógl sie zdecydowac, w kogo wymierzyc. W Dragise? Widzial przeciez, ze kule nie robily jej krzywdy. W Singha? Nie wiedzial ile zostalo mu naboi. Dwa, moze trzy? A na olbrzymiego Hindusa mogloby to nie wystarczyc.
Wahanie Plaweckiego wykorzystala Dragisa. Natychmiast poslala w niego kolejna kule ognia. Plawecki zginalby niechybnie, gdyby nie wyrosla przed nim sciana z gruzu, który nieoczekiwanie sie uniósl. Sciana wchlonela kule ognia bez sladu i zaraz rozwiala sie w ceglany pyl.
Plawecki zerknal za siebie. Stala tam Borowikowa z wzniesionymi rekami i rozwianymi wlosami. Przypominala mu aniola zemsty, którego widzial kiedys na koscielnym witrazu. Na plecach czul wyraznie znajome mrowienie. Skad Borowikowa znala takie sztuczki? Niewatpliwie stad, skad znala sztuczke z przemiana w Cyganke. Niewazne, trzeba bylo jak najszybciej to zakonczyc.
Dragisa wrzasnela wsciekle i wypuscila w Borowikowa fioletowa blyskawice. Ta odpowiedziala podobna, tyle ze o purpurowym zabarwieniu. Blyskawice splotly sie z trzaskiem wyladowan, napelniajac hale smrodem ozonu. Plawecki przymknal oczy, a dziewczyny za sterta gruzu skulily sie jeszcze bardziej.
Sczepione blyskawicami kobiety nie mogly sie ruszyc. Stanowily dogodny cel i natychmiast znalezli sie tacy, co postanowili to wykorzystac. Na Borowikowa ruszyl Singh. Plawecki wymierzyl w niego bron. Nim jednak dawny Thug przebyl kilka kroków, wpadl na niego Kuba i poczestowal uderzeniem piesci. Zaskoczony Hindus polecial na sciane. Zaraz jednak sie poderwal i zwarli sie z Kuba w morderczym uscisku.
Na stojaca nieruchomo Dragise skoczyl Jasiek. Wiedzma nie przerwala nawet kontaktu z Borowikowa, tylko zwyczajnie i kompletnie niemagicznie, poczestowala chlopaka soczystym kopniakiem. Jasiek pofrunal kilka metrów w tyl i trzasnal plecami w kadz, az huknelo. Spod kadzi wyjrzal opryszek, stluczony wczesniej przez Jaska kijem. Rozejrzal sie pólprzytomnie dookola, jakby pytal, kto sie tak dobija. Gdy Jasiek lypnal na niego zlowrogo i chwycil cegle, bandyta kwiknal przerazony i wpelzl z powrotem pod kadz. Z d**giej strony wepchnal sie bandzior ze zlamanym nadgarstkiem, zapedzony tam wczesniej przez Kube. Pod kadzia braklo miejsca dla obydwu, i teraz z dwóch stron wystawaly na zewnatrz ich nogi z przyleglosciami, az proszac sie o odpowiednie potraktowanie.
Jasiek zignorowal ich. Uniósl cegle i rzucil z calej sily w Dragise. Wiedzma sie zagapila. Dostala cegla prosto w twarz i, choc nie uczynilo jej to zadnej krzywdy, to stracila na moment koncentracje. Blyskawica Borowikowej przedarla sie przez jej blyskawice i walnela ja z hukiem w piers. Dragisa fiknela w powietrzu kozla i wyladowala z trzaskiem na podlodze. Chwile rozgladala sie blednie dookola. W miejscu, gdzie trafila ja blyskawica, widniala wielka dziura w plaszczu i bluzce, odslaniajac nagie, poparzone piersi i wiszace miedzy nimi naszyjniki. Lecz szybko sie opamietala i gdy Jasiek ponownie na nia skoczyl, poslala w niego nastepna kule. Jasiek uniknal jej jakims cudem, albo moze wiedzma nie odzyskala jeszcze celnosci. Dosc, ze kula ognia minela chlopaka i wpadla pod kadz, gdzie kryli sie obaj bandyci. Wrzaski smazacych sie opryszków, jakie wydobywaly sie spod kadzi, trwaly dosc dlugo.
Jasiek dopadl do Dragisy i chwycil ja za gardlo. I ponownie polecial w tyl, w strone Plaweckiego. Runal na podloge. Tym razem jednak udalo mu sie zedrzec z szyi wiedzmy naszyjniki. Jeden z nich upadl Plaweckiemu niemal pod same nogi. Plawecki spojrzal i zamarl.
Byl to ametyst. Duzy, fioletowy ametyst Dragisy, który tak dobrze pamietal z innego czasu. Natychmiast wspomnial slowa pewnej starej kaplanki.
“Jej sie nie da normalnie zabic. Trza pierwej amulet zniszczyc.”
Amulet. Amulet, który tak mocno powiazany byl z wiedzma. Zadzwieczaly mu w uszach slowa starego, francuskiego kirasjera.
“Zniszcz kamien! Inaczej powróci!”
W tym momencie uslyszal tez krzyk Borowikowej.
– Rozwal to! Teraz!
Tak. Trzeba go zniszczyc. Uniósl pistolet, wymierzyl w kamien i nacisnal spust. Jak sie okazalo, w mauserze byly jeszcze trzy kule. Trafila tylko jedna, ale w zupelnosci spelnila swoja powinnosc. Ametyst rozprysl sie na tysiace drobniutkich kawaleczków. Plawecki nie mógl nawet podziwiac skutków swego strzalu, bo wszystko zdominowalo przerazliwe wycie.
Dragisa stala wyprezona, wyjac, z zadarta glowa, jakby chciala przejrzec sufit na wylot. Cala sie trzesla, w ataku naglych drgawek. Gruz, wokól miejsca, gdzie stala, rozsypal sie w pyl. Z jej ust wydobyla sie chmura fioletowego dymu i uniosla w góre. Krazyla chwile pod stropem, po czym rozprysla sie na wszystkie strony, znikajac w scianach i ulatujac przez okna. Trzasnely resztki szyb. Ona sama uniosla sie do góry, okrecila wokól wlasnej osi i runela na ziemie. Chwile jeszcze dygotala, potem zamarla bez ruchu. Wytrzeszczone oczy ponownie zmienily kolor. Na powrót staly sie zielone i Józefina Pustólecka znowu stala sie soba. A po Dragisie zniknal wszelki slad.
Walczyli jeszcze Kuba i Singh. Sczepieni razem, spleceni ramionami, wygladaliby jak posag, gdyby nie lekkie drzenie ich cial. Hindus byl potezniejszy od Kuby, silniejszy i bardziej doswiadczony w swoim rzemiosle. Kuba mógl przeciwstawic mu jedynie swoja zwinnosc i szybkosc. I obycie w zapasach, jakie zdobyl w Ameryce. Przewaga co chwile przechylala sie to na jedna, to na d**ga strone. Obaj dyszeli niczym miechy kowalskie, kosci trzeszczaly w zelaznych usciskach, a pot lal sie z nich strumieniami.
Ale Kuba byl mlodszy od Singha. Mlodszy i bardziej wytrzymaly. Po pewnym czasie Hindus sie zmeczyl. Jego uscisk nie byl juz tak mocny, jak na poczatku walki. Jego twarz posiniala z wysilku, Kuby natomiast poczerwieniala. A gdy Singh ujrzal kleske swojej pani, duch w nim upadl. Kuba zyskal przewage i zamknal przeciwnika w poteznym uscisku. Singh przestal sie bronic. Z fatalizmem ludzi Wschodu poddal sie losowi. Wkrótce wiec trzasnely kosci i byly Thug opadl na podloge, a Kuba oparl sie o sciane, ciezko dyszac.
Plawecki odetchnal. Rozejrzal sie po pozostalych.
Jasiek, klnac pod nosem, zbieral sie z podlogi. Borowikowa opuscila rece i poprawila wlosy. Dziewczyny podniosly sie zza gruzu. Hanka podeszla do Lucjana i wtulila sie w niego. Józka usmiechnela sie do nich i podbiegla do Kuby. Starszy Wrzosek wygladal okropnie. Jego szyja pokryta byla olbrzymimi siniakami, o ksztalcie ludzkich palców. Jednak, poza tym, wygladalo, ze bardzo nie ucierpial . Niestety, nie mozna bylo tego powiedziec o Czuprynie. Slynny komisarz lezal bez zycia ze zgruchotanym karkiem. Poza Pustólecka, Plawecki i jego przyjaciele byli jedynymi zywymi w hali starego browaru.
Lucjan przyciagnal Hanke mocniej do siebie. Tulil ja i calowal. Calowal jej dlonie, wlosy, oczy. Ona nie pozostawala dluzna i za kazdy pocalunek oddawala dwa. Odchylila sie na chwile i przyjrzala mu uwaznie.
– Posiwiales! Biedaku…
Faktycznie, od czasu tragedii na Wzgórzu, skronie Plaweckiego dosc mocno sie posrebrzyly.
– To nic – mruknal, nie przerywajac calowania. – Najwazniejsze, ze zyjesz!
Przytulil ja mocno.
– Kocham cie! – powiedzial jej do ucha. – Kocham cie, wiesz?
– Wiem, Lucjanie, wiem! – oczy dziewczyny promienialy szczesciem. – Ja tez cie kocham!
Podeszla do nich Borowikowa, potem Jasiek i Kuba z Józka.
– Hej, golabki! – zasmiala sie Józka. – To nie miejsce, ani czas na to! Zabierajmy sie stad.
– Józka ma racje – potwierdzila Borowikowa. – Narobilismy niemalo zamieszania. Wkrótce zaroi sie tu od ludzi.
– Jestes mi winna pewne wyjasnienia – spojrzal na nia Plawecki.
– Ano jestem – usmiechnela sie przekornie Borowikowa. – Ale to pózniej. Na razie…
Przerwal jej glosny jek. Pustólecka poruszyla sie i usiadla, trzymajac sie za glowe. Rozgladala sie dookola nieprzytomnie, nie wiedzac, gdzie jest. Spróbowala wstac, ale nogi sie jej rozjechaly i klapnela z powrotem na podloge. Z dziury w ubraniu wysunely sie przy tym jej piersi, rozgladajac sie na boki.
Plawecki puscil Hanke.
– Przepraszam was na chwile – wycedzil. – Zaraz wróce.
Podszedl do Józefiny, której w miedzyczasie udalo sie w koncu wstac. Bezskutecznie próbowala oslonic swoja nagosc, gdy ujrzala przed soba Plaweckiego. Pobladla, na to nic nie mogla poradzic, ale natychmiast przywolala na twarz dawna maske niezbyt bystrej, niewinnej pannicy.
– Lucjan, kochany! Dzieki Bogu, ze nic ci nie jest! Ta wiedzma omal nas nie pozabijala!
Plaweckiego zatkalo na taka bezczelnosc. Czy on naprawde zdecydowal sie ja poslubic?! Niemozliwe! To byla na pewno kolejna sztuczka wiedzmy. Przypomnial sobie, jak na Wzgórzu, zaraz po powrocie, Pustólecka wpadla na niego. To chyba wlasnie wtedy musialy namacic mu w glowie.
Józefina kontynuowala.
– Chodz, wracajmy do domu – zaszczebiotala przymilnie. – Musimy przeciez przygotowac sie do slubu. A potem…
– Daruj sobie! – przerwal jej Plawecki. – Twoje sztuczki na nic sie juz nie zdadza!
– Alez kochanie! – Józefina zmienila sie w jeden wielki znak zapytania. – Co ty wygadujesz?!
– O czym? Mam ci moze wyliczyc?! – zaperzyl sie Plawecki. – Zabilas Hanke, zabilas Józke, zabilas wlasnego ojca…
– Ale to nie ja! – Pustólecka wygladala, jakby miala sie za chwile rozplakac. – To ona mnie kontrolowala przez caly czas! To nie moja wina!
Spojrzal na nia z obrzydzeniem.
– A tego chlopaka z innego czasu i jego rodzine tez ona zabila? Wtedy przeciez nie wiedziala nawet jeszcze o twoim istnieniu.
Pustólecka przelknela sline.
– Nikogo nie zabilam! Przysiegam!
– Wiec jak wyjasnisz to? – pokazal jej dziczy kiel. – Przeciez z jego szyi to zdarlas.
– Nie! – protestowala coraz slabiej. – Ja… eee… znalazlam to w lesie!
– Daruj sobie – powtórzyl. – Jestes skonczona. Nie wiem, jak choc przez chwile moglem cos w tobie widziec.
– Alez Lucjanie! – chwycila go za reke. – A co z nami? Z nasza miloscia?
Odepchnal ja z odraza.
– Jaka miloscia? Przeciez ty nie kochasz nikogo, poza soba.
Do Plaweckiego podeszla Hanka i wziela go pod ramie. Pustólecka natychmiast spojrzala na nia z nienawiscia.
– Wystarczy, Lucjanie – powiedziala miekko dziewczyna. – Wracajmy. Wracajmy do domu.
Pociagnela go za soba do wyjscia. Wysunal sie z jej objec.
– Jeszcze chwilke.
Plawecki podszedl do Józefiny i wyciagnal dlon.
– Podaj mi reke, Józefino.
Posluchala niezwlocznie. Moze po cichu liczyla, ze Plawecki sie rozmysli. Rozczarowala sie jednak srodze. Gdy tylko podala mu reke, on blyskawicznie sciagnal jej z palca pierscionek, który niedawno od niego dostala.
– Uznaj to za zerwanie zareczyn – powiedzial sucho. – I za pozegnanie.
Odwrócil sie i podszedl do Hanki. Wzial ja za reke i ukleknal przed nia. Hanka otworzyla szeroko oczy. Pustólecka, Józka i Borowikowa zrobily to samo. Kuba z Jaskiem, jak na komende, rozdziawili szeroko usta.
– Haniu! – powiedzial Plawecki, patrzac w zaszklone lzami szczescia oczy dziewczyny. – Czy wyjdziesz za mnie? Czy zostaniesz moja zona?
– Tak!!! – wykrztusila z trudem dziewczyna. – Tak!!! Tak!!!
Wlozyl jej pierscionek na palec. Gdy wstal, rzucila mu sie na szyje, piszczac z radosci. Borowikowa otarla oczy. Józka otwarcie plakala. Kuba z Jaskiem wrzasneli z uciechy, az echo poszlo po calym browarze, a ze stropu posypaly sie pyl.
Jedyna osoba, która nie chciala sie z tym pogodzic, byla oczywiscie Józefina Pustólecka. Patrzyla zszokowana na cala scene, nie mogac wydobyc najmniejszego dzwieku ze scisnietego gardla. Dopiero, gdy wszyscy ruszyli do wyjscia, opamietala sie, a dzika furia opanowala ja calkowicie.
– Nie! – ryknela. – Niedoczekanie wasze, póki ja zyje!!!
Zza cholewy buta wyciagnela blyskawicznie navaje i otworzyla ja z trzaskiem. Skoczyla z podniesionym ostrzem na Plaweckiego i Hanke. Kuba byl szybszy. Przypadl do Józefiny i chwycil ja za reke. A raczej chcial chwycic. Uchylila sie bowiem jakims kocim ruchem i chlasnela na odlew. Kuba zawyl i chwycil sie za twarz.
Pustólecka znów chciala skoczyc do przodu, ale dopadl do niej Jasiek. Mial dzisiaj zdecydowanie pecha. Józefina zwinnym kopnieciem zgruchotala mu kolano. Chlopak zwinal sie w sobie i padl u jej stóp. Chciala ruszyc dalej, ale Jasiek uczepil sie jej nóg. Gdy uniosla nóz by go ugodzic, za przegub chwycil ja Kuba, który zdazyl sie juz pozbierac, mimo paskudnej rany. Scisnal tylko raz, ale efekt byl taki sam, jak wczesniej u jednego z bandytów. Kosci chrupnely tak, ze az echo poszlo. Navaja upadla z brzekiem, a Pustólecka zawyla i opadla na podloge, trzymajac sie za polamany nadgarstek. Kuba schylil sie i podniósl z podlogi cegle. Gdy uniósl ja, by zadac cios, powstrzymal go Plawecki.
– Zostaw. Nie warto.
Kuba spojrzal na niego. Po twarzy ciekla mu obficie krew. Widac bylo, ze wszystko sie w nim gotuje ze zlosci.
– Chciala cie zabic. Ciebie i Hanke.
– Ale nie zabila – Plawecki polozyl mu reke na ramieniu. – Naprawde, nie jest tego warta. To byloby dla niej wybawienie.
– Tak, Kubus – potwierdzila Hanka. – Zostaw ja. Z Boza pomoca, ona juz nikogo wiecej nie zabije.
Juz wkrótce mialo sie okazac, jak bardzo Hanka sie myli. Kuba spojrzal na nich i odrzucil cegle.
– Obyscie mieli racje – mruknal i dotknal poharatanej twarzy. – Ech… Trzeba bedzie to opatrzyc.
– Zajme sie tym zaraz – zapewnila go Borowikowa. – Kolanem Jaska równiez. A teraz stad chodzmy.
Plawecki i Kuba wzieli Jaska miedzy siebie i ruszyli z kobietami do drzwi. Pustólecka, wciaz siedzac na podlodze, patrzyla za nimi z nienawiscia.
– Pluje na was! – wrzasnela. – Na was i na wasza wspanialomyslnosc! Udlawcie sie nia!
Blyskawicznie powstala, a w jej zdrowej rece pojawil sie znikad nieduzy rewolwer, o krótkiej, grubej lufie. Akurat w tym momencie Plawecki sie obejrzal i zobaczyl, jak Pustólecka mierzy w plecy Hanki.
– Nie! – krzyknal przerazony.
Puscil Jaska i skoczyl.
– Gin, suko! – wrzasnela Józefina. – Zobaczymy, czy cie teraz wskrzesza!
Naciskala spust bulldoga raz za razem, dopóki nie opróznila bebenka. Mierzyla dobrze, wszystkie piec kul okazalo sie zabójczo celne. Niestety, nie dosiegnely one celu, który sobie upatrzyla. Plawecki zdazyl. Zdazyl doskoczyc i zaslonic soba Hanke.
Kule duzego kalibru podziurawily plecy Plaweckiego jak rzeszoto. Pierwsza utkwila w ramieniu, druzgoczac obojczyk. Kolejne dwie rozerwaly pluca, a dwie ostatnie strzaskaly kregoslup. Plawecki zachwial sie, zrobil jeszcze pare kroków i runal w ramiona przerazonej Hanki.
Obaj bracia jak jeden rzucili sie na Pustólecka. Jasiek byl pierwszy, mimo strzaskanego kolana. Ból duszy okazal sie w nim silniejszy, niz ból fizyczny. Ale znowu nie mial szczescia. Józefina zawirowala i z pólobrotu kopnela go w twarz. Chrupnelo i chlopak, po raz kolejny tego wieczoru, runal na podloge. Jego usta byly otwarte groteskowo szeroko, a on sam, mimo najlepszych checi, nie mógl wydac z siebie glosu. Nim Pustólecka zlapala równowage po kopnieciu, dopadl do niej Kuba jakims tygrysim skokiem i trzasnal ja piescia w skron. Zdazyla sie usunac, ale tylko troche. Sila ciosu byla jednak wystarczajaca, by rzucic ja na podloge. Pojechala po betonie pare metrów i stracila przytomnosc.
Kuba odetchnal i z niepokojem obejrzal sie na Plaweckiego, wiszacego w ramionach Hanki. Lucjan byl trupioblady i z kazda chwila bladl jeszcze bardziej.
– Ciotko!!! – wrzasnela rozdzierajaco Hanka.
Z boku doskoczyla Borowikowa i razem z Józka ulozyly ostroznie Plaweckiego na podlodze. Beton natychmiast pociemnial od krwi, rozlewajacej sie coraz szerzej. Borowikowa uniosla go troche i obejrzala jego rany. Plawecki jeknal tak, jakby wydawal w tym momencie ostatnie tchnienie.
– Ciotko! – jeknela dziewczyna, zalana lzami. – Zrób cos, blagam!!!
Borowikowa, sama zaplakana, pokrecila przeczaco glowa.
– Jest zbyt powaznie ranny. Cala moja wiedza tu na nic.
– Nie! – Hanka dygotala, jak w febrze. – On nie moze umrzec! Nie teraz!
Glos dziewczyny otrzezwil troche Plaweckiego. Otworzyl z trudem oczy i spojrzal na Hanke. Uniósl z wysilkiem reke i dotknal jej twarzy.
– Hania… – wyszeptal. – Moja Hania… Zyje…
– Tak, kochany! – chwycila jego dlon i obsypala ja pocalunkami. – Zyje!
– Dobrze… To… dobrze…
Plawecki zamknal oczy. Dziewczyna zawyla cicho, pewna, ze umarl, ale Lucjan ponownie otworzyl oczy.
– Nie odchodz, blagam! – z oczu dziewczyny wyzierala rozpacz.
– Korzen! – wrzasnela nagle Józka. – Uzyj Korzenia, ciotko!
Borowikowa palnela sie w czolo. Jak mogla o tym zapomniec?! Wyjela z zanadrza Korzen i przylozyla go do piersi Plaweckiego. Po cichu zaczela szeptac cos pod nosem. Bez rezultatu. Korzen, który do tej pory zwykle swiecil, wibrowal i gral, teraz przygasl, znieruchomial i nawet jego muzyka ucichla. Borowikowa zacisnela zeby, a po jej twarzy zaczely splywac krople potu, mieszajac sie z lzami. Zdwoila wysilki, ale na prózno. Korzen byl jak martwy.
– Co sie stalo?! – krzyknela Hanka. – Dlaczego to nie dziala?!
– Nie wiem! – jeknela rozpaczliwie Borowikowa. – Wyglada, jakby stracil swoja moc!
Dziewczyna wyrwala Korzen Borowikowej. Wziela go w rece, obsypala pocalunkami i zaczela przemawiac don, jak do zywej istoty.
– Prosze, uratuj go! Przywróc go do zdrowia! Jesli trzeba, wez moje zycie, zamiast jego!
– Hania… – zaczela Józka, ale nie skonczyla.
– Nie! – Hanka odepchnela ja. – Nie! Nie! Nie! To nie moze sie tak skonczyc! Tyle czasu na niego czekalam!!!
– Haniu… – Plawecki uchylil powieki.
– Co, kochany?! Co?! – przypadla do niego dziewczyna.
– Ja… tez… czekalem…
– Wiem, kochany! Wiem!
Plawecki kaszlnal. Na ustach pojawila mu sie krwawa banka powietrza. Gdy pekla, pokryla jego twarz drobinkami krwi.
– Czekalem… na ciebie… – szeptal coraz ciszej Plawecki. – Cale… wieki…
– Ja tez, Lucjanie! – po twarzy dziewczyny plynely lzy, grube jak groch. – Ja tez!
– Cale… wieki…
Jego glowa powolutku opadla na bok. Oczy znieruchomialy, a po policzkach stoczyly sie dwie wielkie lzy. Na jego ustach pojawila sie kolejna krwawa banka powietrza. I juz nie pekla. Lucjan Plawecki skonal.
*

Bir yanıt yazın

E-posta adresiniz yayınlanmayacak. Gerekli alanlar * ile işaretlenmişlerdir