KWIAT PAPROCI 23

KWIAT PAPROCI 23
– Suka! – jeczal Dobieslaw. – Bogdaj by jej picza oparszywiala i cierniami zarosla! Bogdaj cyckami po ziemi wlokla! No i jak to wyglada?
Sedzimir konczyl opatrywac pokancerowane przyrodzenie Dobieslawa. Wstal, spojrzal krytycznie, po czym zerknal porozumiewawczo na Msciwoja.
– Trudna rada – mruknal udajac zafrasowanie. – Trzeba uciac!
Dobieslaw momentalnie zbladl.
– Ale jak to uciac?! – spytal lamiacym sie glosem. – Czy aby na pewno?! Nic sie nie da zrobic?!
Sedzimir z Msciwojem spojrzeli na siebie, po czym wybuchneli serdecznym smiechem.
– Nie obawiaj sie, zdrów bedziesz! – uspokoil go Sedzimir. – Zgoi ci sie kuska, jeno blizny ostana.
– Durnie! – zburczal ich Dobieslaw, choc jednoczesnie odetchnal z ulga. – Zarty sie was trzymaja w takiej chwili…
Spojrzal na cialo Maslawa. Byly ksiaze robil makabryczne wrazenie. Na wpól odrabana szczeka wisiala na strzepie miesni, odslaniajac jezyk, podniebienie i pogruchotane zeby. Jego starannie wypielegnowana broda, teraz pokryta byla zakrzeplymi soplami krwi. Miary dopelnialy oczy, wywrócone tak dalece, ze bylo widac jedynie ich bialka. Dobieslaw odwrócil ze wstretem glowe.
– Hej! – rozleglo sie nagle. – Moze i mnie opatrzycie w koncu?! Zaraz sie wykrwawie!
Wszyscy, jak na komende, odwrócili glowy. Slawko, bialy jak mleko, siedzial na ziemi, przyciskajac koszule do krocza.
– Ile mam czekac?! – wrzasnal. – Ruszcie sie, bo was kaze wybatozyc! I odnajdzcie mojego kutasa! Mus wam go przyszyc natychmiast!
Sedzimir i Msciwój spojrzeli na siebie porozumiewawczo. Sedzimir nachylil sie nad Slawkiem.
– Dlaczegóz to mamy cie opatrywac? – spytal ciekawie. – Przecie z rannymi tylko klopot jest. Marsz nam opózniac beda. To twoje wlasne slowa.
Slawko pobladl jeszcze bardziej, a Dobieslaw nadstawil uszu.
– Zali naprawde tak rzekl? – spytal z niedowierzaniem.
Sedzimir skinal glowa, a Msciwój dodal:
– Powinnismy cie ostawic, lebo dobic. Z woja, któren walczyc nie wydoli, nijakiego pozytku przecie nie ma. To tez sa twoje slowa.
Twarz Slawka mienila sie wszystkimi kolorami teczy.
– Tak, zostawienie go to dobra mysl – dodal Sedzimir. – Zaopiekuja sie nim te branki, których nachytal w Dydwillach. Nie wszystkie uciekly z Jacwingami. Teraz odwdziecza mu sie za opieke…
– Nie mozecie! – zaskrzeczal przerazony Slawko. – Nie mozecie mnie tu ostawic! Zabraniam wam! Zabra…
Slawko charknal i urwal w pól slowa. A raczej przerwal mu Dobieslaw. Podszedl bowiem do miotajacego sie mlodzienca i, bez zadnego ostrzezenia, wbil mu sztylet w oko. Slawko zadygotal na chwile, potem oklapl i zwisl bezwladnie na ostrzu. Dobieslaw wyciagnal sztylet i martwe cialo osunelo sie na ziemie. Spojrzal na gapiacych sie na niego ze zdziwieniem towarzyszy i wzruszyl ramionami.
– Od dawna mu sie to nalezalo – wyjasnil krótko. – Radzmy teraz, co dalej.
Spowaznieli w jednej chwili. Sedzimir zaczal gladzic brode, Msciwój podszedl do wyjscia i zaczal wygladac na zewnatrz, a Dobieslaw przysiadl bezceremonialnie na trupie Slawka. Jeknal przy tym glosno. Pogryzione przyrodzenie bardzo mu doskwieralo.
– Ludzie nie moga sie o tym dowiedziec – stwierdzil Sedzimir, patrzac na zwloki Maslawa.
– Nie da sie tego przed nimi ukryc – zaprotestowal Msciwój.
– A co z ludzmi? – spytal Dobieslaw. – Duze ponieslismy straty?
– Padlo kilka dziesiatek ludzi, d**gie tyle jest rannych – raportowal Sedzimir. – Paru nie wiadomo, czy wyzyje.
– Moglo byc gorzej – stwierdzil Dobieslaw. – Wiem, ze to wasza zasluga. Kiejby nie wy, zaden z nas glowy by tu nie uniósl. Póki zycia, wam sie nie wywdziecze!
– Dajcie pokój – mruknal Sedzimir. – Raczej Jacwingom podziekujcie. To zadza zemsty ich zaslepila. Byloby duzo gorzej, gdyby poczekali z atakiem. Jesli napadli by nas podczas snu, zaden z nas nie uszedlby z zyciem.
– A wy… – Dobieslaw spojrzal na Msciwoja i wstal z trudem. – Takiego woja, jak wy, iscie rzadko trafic mozna. Nasza znajomosc nie zaczela sie dobrze, ale ufam, ze reki mi teraz nie umkniecie?
Usciskali sie serdecznie. Sedzimir patrzyl na nich z usmiechem, ale gdy spojrzal na cialo ksiecia, znowu spochmurnial.
– Ludzie nie moga sie o tym dowiedziec! – powtórzyl. – Rozprzezenie sie wkradnie i chaos.
– Wiec co im powiemy? – spytal Dobieslaw. – Ze ranny, lebo chory lezy? Przeciez musimy sie stad co rychlej wynosic.
– Nie wiem – zadumal sie Sedzimir. – Mus nam rychlo cos wymyslic.
Msciwój stanal na powrót przy wejsciu. Zamyslony, obserwowal machinalnie zbrojnego, rozkulbaczajacego w poblizu swego konia. Nagle drgnal i wypadl z namiotu. Pozostali nie zwrócili na to uwagi. Po chwili jednak uslyszeli kroki przed namiotem i glos Msciwoja.
– Sluchaj teraz uwaznie! Jeslic rzekniesz komu o tym, co tu zobaczysz, lebo uslyszysz, gardlem przyplacisz! Pojales?!
– Pojalem.
Do namiotu wszedl Msciwój, a za nim rosly zbrojny. Dobieslaw i Sedzimir spojrzeli na niego i jednoczesnie westchneli. Przed nimi stal d**gi Maslaw! Podobny do martwego ksiecia niemal jak dwie krople wody. Jedyna róznica byla broda, skoltuniona i jasna. Msciwój spojrzal na nich pytajaco.
– No i co? Podobny?
Gapili sie dalej z otwartymi ustami. Jedynie Sedzimir zdolal wyjakac:
– Skades go wzial?!
– Zauwazylem go w czas rzezi. Sam go wtedy za ksiecia wzialem.
Msciwój schylil sie nad zwlokami Maslawa i zdjal z nich bogato zdobiony kaftan. Po chwili zastanowienia podniósl tez helm, z oslona na nos i oczy. Odwrócil sie do zbrojnego, który tymczasem z przerazeniem patrzyl na martwe ciala.
– Przywdziej to!
Oniemialy jezdny wypelnil polecenie. Po chwili wszyscy trzej ogladali go ze wszystkich stron.
– Zywcem skóra zdarta! – zamruczal Sedzimir.
– Broda za jasna – skrzywil sie Dobieslaw. – Jeden wielki koltun w dodatku.
– Uczesze sie i utrefi! – rzucil Msciwój. – A ze za jasna? Wymoczy sie w odwarze z kory debowej i zbyte.
– To sie moze udac – stwierdzil z zastanowieniem Sedzimir. – Jako sie zwiesz?
– Gniewosz, panie – brzmiala odpowiedz.
– Pojmujesz, o co tu idzie? – spytal z kolei Dobieslaw.
– Ksiaze zginal, a ja mam zajac jego miejsce? – jezdny nie byl w ciemie bity.
– Bystrys – mruknal z uznaniem Dobieslaw. – To dobrze.
– Ale ja nic nie wiem o rzadzeniu! – zaprotestowal niesmialo Gniewosz.
– Czego nie wiesz, to nauczymy i podpowiemy – uspokoil go Sedzimir. – Jegomosc Dobieslaw sie tym zajmie. Wazne, aby ludzie zywego i zdrowego ksiecia zobaczyli. Jako sie zwiesz, powiadasz?
– Gniewo… – zbrojny urwal w pól slowa.
Potem wyprostowal sie, podniósl dumnie glowe i rzekl:
– Jam jest Maslaw, ksiaze Mazowsza!
– Dobrze! – stwierdzili zgodnym chórem.
– Chyba jakos to bedzie – stwierdzil z ulga Sedzimir.
Pozostali równiez odetchneli. Dobieslaw rozejrzal sie po namiocie.
– Trzeba bedzie z tym jakis porzadek zrobic – mruknal, wskazujac na ciala. – Co my o tym ludziom powiemy?
– Jak to co? – Msciwój spojrzal na niego z udanym zdziwieniem. – Jezdny Gniewosz, w obronie milosciwie nam panujacego ksiecia Maslawa, zycie swoje polozyl, w walce z dzicza jacwieska, sprowadzona na nas przez zdrajce Slawka. Pogrzebion bedzie z honorami, wraz z innymi, którzy w bitwie legli.
Z satysfakcja obserwowal opadajace coraz nizej szczeki pozostalych. Nawet Gniewosz vel Maslaw byl w szoku.
– Zadziwiacie mnie, Msciwoju – wydukal w koncu Dobieslaw. – Nie chcielibyscie to z nami isc? Taki czlek zawzdy znajdzie zajecie na dworze ksiecia, alibo w jego druzynie.
– Nie – usmiechnal sie Msciwój. – Moje miejsce jest tu, na granicy. A udzial w wojnie domowej nie usmiecha mi sie. Tak po prawdzie, to Kazimierz ma racje, ze kraj odbudowuje i do kupy zbiera po najazdach. Maslaw zbuntowal sie jeno dla korzysci wlasnej, a dobro kraju wcale mu na sercu nie lezalo.
– Wasza prawda – przyznal niechetnie Dobieslaw. – Mimo to, mus nam doprowadzic to do konca. Kazimierz idzie na nas i trza mu stawic czolo. Z Boza pomoca moze nam sie uda.
– Powodzenia tedy – rzekl Sedzimir. – Moze, gdy to wszystko sie skonczy, uwidzim sie jeszcze.
– Powodzenie, mosci Dobieslawie – rzekl Msciwój. – Choc z poczatku i ja nie zyczylem wam dobrze, to mam nadzieje, ze ujdziecie z zyciem z tej zawieruchy.
Wyszli przed namiot. Nad puszcza jasnialo powoli niebo. Msciwój odetchnal gleboko.
– Nasza rola tutaj skonczona. Pora wracac doma.
*
d**gi przedzieral sie z trudem przez krzaki. Ramie, w które ugodzila go strzala, palilo zywym ogniem. Jak nic, musiala byc zatruta, inaczej nie zeslablby tak szybko. Zatrzymal sie i proszkiem z malego woreczka posypal rane. Po chwili poczul pewna ulge. Zataczajac sie, ruszyl dalej.
Krzyki za jego plecami ucichly. Wydawalo mu sie nawet, ze slyszy dzwiek rogu. A skoro nikt go nie gonil, mógl spokojnie wrócic do swoich. Nie wiedzial tylko jak zostanie przyjety, wracajac z niepomyslnymi wiesciami. Nie dosc, ze stracil Przybysza z oczu, to nawet nie udalo mu sie go zabic. Zaklal z pasja. A bylo tak blisko! Przeklety szczeniak, parszywy pomiot Jacwingów wszystko popsul. Uratowal obcego w ostatniej chwili. Zaklal ponownie.
W glowie mu sie zakrecilo. Proszek sprawil jedynie chwilowa ulge. Coraz bardziej szumialo mu w glowie, a oddychanie sprawialo coraz wiekszy problem. Jednak musial isc naprzód za wszelka cene. Jesli dostarczy wiesci, jakie by nie byly, to moze przynajmniej zostanie pomszczony. Usmiechnal sie radosnie na sama mysl o tym, co Ona zrobilaby Przybyszowi.
*
Pustólecka wciaz nie mogla sie otrzasnac po tym, co uslyszala. Gdy na pierwszym noclegu Plawecki z D’Oberonem(D’Oberonem, nie Obierka!) objasnili ja w sytuacji, nie mogla poczatkowo uwierzyc. Podróz w czasie?! Podejrzewala co prawda cos podobnego, ale podejrzenia i domysly, a rzetelne fakty, to zupelnie co innego. Od dawna przeciez wiele znaków na niebie i ziemi, wskazywalo wlasnie na cos takiego, ale podswiadomie nie dopuszczala nawet do siebie takiej mysli.
Teraz, w konfrontacji z rzeczywistoscia, czula sie bezradna jak dziecko. Czy uda im sie kiedykolwiek wrócic? Z tego co uslyszala, wszystko krecilo sie wokól Korzenia. No i Kwiatu. Teraz juz wiedziala, ze Plawecki przyszedl przede wszystkim po Kwiat, a ja uwolnil przy okazji. Swiadomosc tego wcale nie poprawiala jej humoru.
Zauwazyla, ze doskonale sie tu zaaklimatyzowal. Niegolony od wielu dni, wygladal, jak jeden z mieszkanców, zywcem wyjety ze sredniowiecza niemal. W dodatku na kazdym kroku okazywano mu szacunek. Rykiel i Wigrys zdazyli szepnac jej co nieco, a to, co od nich uslyszala, wprawilo ja w jeszcze wieksze oslupienie.
Wielki wojownik, wybawca niewinnych, zabójca niepokonanego rzeznika. Wszystko to zakrawalo na jakas tandetna powiesc, napisana przez chorego na umysle, zboczonego psychopate(TO JA, TO JA!!! ZBOCZONY PSYCHOPATA TO JA!!!). Ale… Jesli to wszystko bylo prawda, to przez caly czas pobytu tutaj, on walczyl o zycie, podczas gdy ona glównie zabawiala sie z miejscowymi. Nie stawialo wiec to jej w zbyt korzystnym swietle. Postanowila goraco, ze ani slowem nie wspomni o tym, co sie z nia dzialo.
Nie wiedziala w dodatku, w jakim swietle przedstawil ja Plawecki. Najprawdopodobniej jako wredna suke, z która nie sposób wytrzymac. Co prawda nie bylo to dalekie od prawdy, a wynikalo to nie tyle z jej charakteru, co z czego innego. Jednak, dopóki tu byla, nie mogla zrazac do siebie potencjalnych sprzymierzenców.
Wlasnie, sprzymierzency! Musiala przekonac jakos do siebie tych ludzi. W koncu nie wiadomo, kiedy stad odejdzie. I czy w ogóle stad odejdzie! W tej sytuacji dobrze jest miec kogos po swojej stronie. Musiala zabrac sie do tego jak najszybciej. Kiedy trzeba, potrafila byc bardzo przekonujaca, zwlaszcza wobec mezczyzn. Miala na to niezawodny sposób.
Mlody syn D’Oberona wygladal obiecujaco pod tym wzgledem. Powinna bez trudu owinac go sobie wokól palca. Tak samo Wigrys. Choc ten byl juz praktycznie ugotowany. Jedyny problem stanowilo to, ze przepadl bez sladu, tuz przed przybyciem do Kusoo.
*
– Sa wiesci, pani – oznajmil Rygor.
Dragisa odwrócila sie ku niemu tak gwaltownie, ze zachybotal sie wiszacy na jej szyi ametyst.
– Mów!
Rygor odchrzaknal. Przeslonil przy tym usta, udajac, ze przygladza wasa. Chcial zawczasu nabrac powietrza, by na jednym wdechu powiedziec jak najwiecej i uciec stad jak najdalej. Smród, jaki wydzielala wiedzma, byl coraz gorszy. Rozprzestrzenial sie juz poza szalas. Ludzie poprzenosili swoje legowiska na skraj polanki, na której obozowali. Jednak jasne bylo dla wszystkich, ze z czasem smród dotrze i tam. Uciekliby juz dawno, ale w kupie trzymal ich strach przed Dragisa. Doskonale wiedzieli, co wiedzma by im zrobila.
Co wiecej, zwabione smrodem, pojawily sie liczne roje much. W ciagu dnia wszyscy chowali sie po krzakach, by uniknac chmar wielkich, tlustych owadów. Nie baczac na nic, wchodzily wszedzie, gdzie tylko sie dalo. Do oczu, uszu, ust, nosa. Kazdy wiec chronil sie, jak mógl, choc bez wiekszych sukcesów. Jedynie noc przynosila ulge, ale wtedy z kolei smród stawal sie jeszcze silniejszy.
– Znalezlismy jednego z naszych, wyslanych za Przybyszem. Byl umierajacy. Pozostali zgineli. On…
– Nie obchodzi mnie, co sie z nimi stalo! – wrzasnela Dragisa. – Mów o Przybyszu!
– Tak, pani.
Rygor zaklal w myslach. W swoich kalkulacjach nie uwzglednil humorów wiedzmy, ani mozliwosci, ze przerwie mu ulozona oracje. Teraz stracil zapas powietrza i musial mówic uwazajac, aby przy okazji nie zwymiotowac, nie odwrócic glowy, czy chocby sie nie skrzywic. Jego szanse przezycia tej nocy drastycznie zmalaly.
– Przybysz poszedl za tymi, co wycieli Dydwilly. Doszedl ich wieczorem, wszedl do ich obozu i uwolnil stamtad jakas kobiete.
– Kobiete?! – wiedzma posiniala.
Wlasciwie i bez tego byla sina. Jej przypadlosc stopniowo rozszerzala sie na reszte ciala. Zadne jej czary, zadne zabiegi i sztuczki nadal nie odnosily rezultatów. Z kazdym dniem bylo coraz gorzej.
– Kobiete – przytaknal ze scisnietym gardlem. – Kiedy ja uwalnial, na obóz napadli Jacwingowie. Na uciekajacego Przybysza napadli nasi, chcac go zabic. Przezyl jeno ten, cosmy go znalezli, ale zaraz potem pomerl od trucizny, jaka mu zadali.
– Dobrze im tak! – syknela Dragisa, a z twarzy odpadl jej plat skóry. – Przybysz jest mój i tylko mój! Sama go ubije. I te jego niewiaste tez! Co o niej wiesz?!
– Jeno to, ze razem tu przybyli. Ale… – zawahal sie.
– No! – ponaglila.
– Mamy kogos, kto wie wiecej! – oznajmil triumfalnie. – Jeden z tych, co z Przybyszem byli przy jej uwolnieniu. On to naszego czleka trucizna porazil… – dodal, wiedzac, ze wiedzma jest teraz szczególnie wyczulona na wszelkich trucicieli.
– Dawajcie go tu!
Jej oko, to zdrowe, zaswiecilo czerwonym blaskiem.
– Wprowadzic wieznia! – zarzadzil Rygor.
Dwóch Czarnozbrojnych wepchnelo do szalasu, zwiazanego jak barana, Wigrysa. Natychmiast, nie wchodzac nawet, oddalili sie pospiesznie. Gdy tylko upewnili sie, ze wiedzma ich nie widzi, zatkali sobie nosy.
WIgrys przeciwnie. Smród wprawdzie sprawil, ze niemal wrósl w ziemie, zaraz jednak podniósl smialo glowe.
– A co tu tak smierdzi? – spytal ciekawie. – Pacholki Kusaja popuszczaja ze strachu na mój widok?
Rygor zdretwial. Spojrzal z obawa na Dragise. Byl niemal pewien, ze natychmiast zabije wieznia i straca bezpowrotnie szanse dowiedzenia sie czegokolwiek o planach Przybysza. Jednak wiedzma go rozczarowala. Nawet najmniejszym gestem nie dala poznac, jak bardzo jest wsciekla. Ukryta w cieniu, wygladala pozornie normalnie. Wigrys, nie wiedzac nic o jej przemianie, patrzyl na nia spokojnie.
– Jak cie zwa? – spytala, starajac sie nadac swemu glosowi lagodne brzmienie.
Jednak glosu nie mogla zmienic, ani ukryc w cieniu. Jencowi wydawalo sie, ze dochodzi z samych glebin piekla. Totez pobladl zauwazalnie, ale dalej staral sie trzymac fason.
– Powinnas wiedziec, wiedzmo! – prychnal pogardliwie. – W koncu to ja bylem jednym z tych, których “nagrodzilas” swymi wdziekami za sprowadzenie Przybysza. I Korzenia.
– Taaak, pomne – Dragisa przeciagnela sie leniwie. – Tys jest Wigrys. Sprawiles sie gracko wtenczas. Zatem teraz spiszesz sie jeszcze lepiej. Powiesz mi wszystko, co chce wiedziec, a otrzymasz jeszcze wieksza nagrode. Powiesz mi o Przybyszu i o jego kobiecie.
– Nagrode? – zasmial sie zwiadowca. – Nie masz juz nic, czego bym chcial. Jestes skonczona. Pozbawiona wladzy i mocy. A nagrode dostane od tamtej. Juz ona wie, jak z mezczyznami sie obchodzic. Nawet w polowie nie jestes, jak ona! Ty…
Wigrys nie dokonczyl. Dragisa wrzasnela wsciekle i wyszla z cienia, a na jej widok Wigrys poczul, ze jadra kurcza mu sie do rozmiaru ziarenek piasku i chowaja w glab ciala. Spodziewal sie, ze ja rozjuszy, oczekujac, ze w zlosci go natychmiast zabije. Jednak absolutnie nie oczekiwal tak drastycznego wygladu wiedzmy.
Zgnilizna przeniosla sie juz na dolne partie ciala Dragisy. Jedynie czesc twarzy, oraz lewa piers i ramie wygladaly normalnie. Do odpadajacej skóry i wrzodów, doszly teraz liczne robaki, które zagniezdzily sie w ciele wiedzmy. Co chwila jakis wylazil na zewnatrz, spadal na ziemie i ponownie pial sie po jej nogach z powrotem. Byla kompletnie naga. Jej stan nie pozwalal na noszenie jakichkolwiek, ubran. Nawet najmniejsza przepaska na biodra, sprawiala jej nieopisany ból. Totez Wigrys widzial ja w calej obrzydliwej okazalosci.
Ludzie Dragisy, choc z trudem, przywykli juz do jej pogarszajacego sie wygladu. Jednak Wigrys, widzacy ja po raz pierwszy w tym stanie, nie wytrzymal i zwymiotowal prosto na stopy wiedzmy. Wsciekla Dragisa odskoczyla do tylu. Rygor byl przekonany, ze teraz jeniec juz na pewno zginie, jednak wiedzma ponownie nad soba zapanowala.
– Brac go! – charknela. – Rozdziac do naga i rozkrzyzowac.
Do szalasu wpadli straznicy. Wkrótce Wigrys, nagi i rozpiety w krzyz, lezal na wznak, a jego konczyny byly przywiazane do wbitych w ziemie kolków. Dragisa nachylila sie nad nim, a robak, który wlasnie przegryzl sie jej przez policzek, spadl Wigrysowi na twarz. Zwiadowca zadygotal z obrzydzenia.
– Nie chciales po dobroci, to bedzie po zlosci – wychrypiala.
Wkrótce po calym obozie nioslo sie opetancze wycie torturowanego mezczyzny. Bylo tak przejmujace, ze calej tej bandzie zatwardzialych rzezników, mrozilo krew w zylach i lodowatym usciskiem miazdzylo serca. Rygor który poczatkowo asystowal Dragisie, po niedlugiej chwili wypadl z szalasu, blady jak trup. Nawet on nie mógl tego zniesc.
Widoku tego nie zniósl by zaden mezczyzna. I zaden nie wytrzymalby tego rodzaju tortury. Oto bowiem Dragisa, za pomoca malego, zakrzywionego nozyka, skórowala powoli, pasek po pasku, meskosc Wigrysa. Juz gdy tylko zaczela, Wigrys natychmiast okazal gotowosc do wspólpracy. Jednak wiedzma, poniesiona jego bólem i zapachem krwi, byla glucha na wszelkie blagania. Nie przerwala, dopóki doszczetnie nie odarla ze skóry jego czlonka. Wtedy dopiero oblizala palce i ponownie zajrzala mu w twarz.
– A teraz mów. Jesli powiesz mi wszystko, przywróce twojego kutasa do normalnego stanu.
– Tttak, ppani! – wyjakal, ze lzami w oczach.
I powiedzial jej wszystko. A gdy skonczyl, przez dlugi czas milczala, rozwazajac w glowie wszystko to, czego sie od niego dowiedziala. A wiec Przybyszowi chodzilo o Kwiat! Teraz wszystko stawalo sie jasne. Chcial wrócic do siebie, razem ze swoja kobieta. Na sama mysl o niej, czula wsciekla zazdrosc. Tym wieksza, ze przeciez sama zaczela cos czuc do Plaweckiego. Od chwili, gdy przyprowadzono go do jej chaty, byla nim zauroczona. Zabil Kusaja, to prawda, ale to go czynilo jeszcze atrakcyjniejszym. Z takim mezczyzna u boku, moglaby zdzialac o wiele wiecej, niz dotad. A on zamierzal stad odejsc, i to w dodatku z jakas suka!
Zgrzytnela zebami. Zapomniala jednak, ze czesc jej zebów tez nie jest w najlepszym stanie. W efekcie, stracila tylko kolejny zab. Zaklela. Za to tez jej Przybysz zaplaci. Ale najpierw musi odebrac mu Kwiat i Korzen. Tylko Korzen moze ja uleczyc i przywrócic jej cialo do normalnego stanu. Chce sie stad wydostac? Dobrze! Wiedziala juz, kiedy i gdzie ma go oczekiwac. Gdy sie pojawi, zabije jego kobiete, i wszystkich, którzy beda mu towarzyszyc. A jego samego schwyta i zniewoli. Bedzie jej sluzyl i czcil ja, bez slowa protestu. Na sama mysl o takiej przyszlosci usmiechnela sie szeroko, prezentujac bezwiednie Wigrysowi czarne, gnijace zeby.
Zwiadowca zadygotal tylko. Nie wiadomo, z bólu, czy ze strachu. Od chwili, gdy zobaczyl ja w calej jej nowej, odrazajacej, osobie, cala jego buta gdzies zniknela bez sladu. Zastapilo ja przejmujace, obledne przerazenie.
Spojrzala na niego niemal czule.
– No i cóz? Chcesz z powrotem swojego kutasa, hmm? – spytala slodko.
Pokiwal skwapliwie glowa. Usmiechnela sie ponownie i zakrzatnela po szalasie. Naraz cos sie jej przypomnialo. Szybko przejrzala rzeczy jenca i podniosla kolczan. Uwaznie obejrzala jedna ze strzal i jej twarz zmierzchla. Odwrócila sie do Wigrysa i podsunela mu strzale pod nos.
– Lubisz bawic sie truciznami? – syknela. – To moze i Dmusie pomagales je przyrzadzac?!
Otworzyl tylko szeroko oczy.
– Gadaj! Pomagales jej?!
– Nnnie, ppani! – wyjakal.
– Nie klam! – wrzasnela.
– Nie klamie! – zapewnil ze lzami w oczach. – Pani, obiecalas!
Nachylila sie nad nim tak nisko, ze zamknal oczy z odrazy.
– Obiecalam? Obiecuje ci cos innego! Ze bedziesz konal w takich mekach, jak nikt do tej pory!
– Pani, prosze!
Wyprostowala sie tak gwaltownie, ze robaki posypaly sie z niej, jak deszcz.
– Glodna jestem… – mruknela, patrzac na niego jadowicie.
Zatrzasl sie na te slowa ponownie. Blagal ja jeszcze dlugo, ale bez rezultatu. Wkrótce jego wrzaski ponownie poniosly sie w noc. I slychac je tak bylo do samego rana.
*
– Oto Kusoo – D’Oberon zatoczyl reka pólkole.
Stali przed brama osady. Pustólecka rozgladala sie ciekawie.
– Wiec to tutaj trafiles? – spytala Plaweckiego.
– Ja tu nie trafilem, mnie tu przyniesiono – usmiechnal sie krzywo Plawecki.
– W dodatku zwiazanego, jak barana – uzupelnil D’Oberon. – Zaluj, ze go nie widzialas, . Obraz nedzy i rozpaczy.
Stary zachichotal. Plawecki spojrzal na niego ponuro, ale widac bylo, ze tylko udaje zlosc. Francuz kontynuowal.
– A trzeba bylo widziec jego mine, kiedy wrzucono go do zagrody dla swin! Alez mial powodzenie! – rechotal ubawiony.
– Mieszkales ze swiniami?! – Józefina zrobila wielkie oczy. – Nic nie mówiles!
– Bo i nie ma sie czym chwalic – mruknal Plawecki. – Teraz sie swietnie o tym opowiada, ale przezycie tego nie bylo takie zabawne.
– Kiedys bedziesz sie z tego smiac – zapewnil go D’Oberon. – Gdy opowiesz o tym wnukom, tez beda sie smiac.
– Raczej wezma to za gledzenie starego dziada – rozesmial sie Plawecki. – Nigdy w to nie uwierza. Bo i kto by w cos takiego uwierzyl?
Na to D’Oberon juz nie odpowiedzial. Do Francuza podszedl natomiast Rykiel.
– Ojcze, gdy zmienimy z Troczkiem konie na swieze, zbiore ludzi i ponownie przeszukamy okolice, gdzie zaginal Wigrys.
– Myslisz, ze cos mu sie stalo? – zafrasowal sie D’Oberon. – Wigrys jest doswiadczonym lowca. Da sobie rade.
– Wiem, ale… – Rykiel zawahal sie na chwile. – Nie zniknalby tak po prostu, bez powodu. Dalby jakis znak, uprzedzilby przeciez. A on przepadl, jak kamien w wode, bez zadnego sladu.
– Dobrze – zgodzil sie Francuz. – Idz wiec. Tylko uwazaj na siebie.
– Tak, ojcze!
Zabral konie i, wraz z Troczkiem, odeszli miedzy chaty. Francuz, z Plaweckim i Pustólecka, ruszyli dalej.
Pustólecka wciaz ciekawie rozgladala sie dookola. Byla przeciez w osadzie, opromienionych zla slawa, obcinaczy glów. Ciekawilo wiec ja wszystko. Natychmiast zwrócila tez uwage, na sterczace wszedzie, zaostrzone pale.
– A to? – wyciagnela reke. – Do czego sluzy?
Obaj mezczyzni spochmurnieli. Potem spojrzeli na siebie znaczaco.
– Widzisz, to pamiatka po rzadach poprzedniego wladcy Kusoo – wyjasnil niechetnie Francuz. – Tu byly pozatykane glowy wszelkich ofiar, jakie udalo mu sie dopasc.
– Widzialas ich czesc na Wzgórzu – uzupelnil Plawecki.
– Aha… – Pustólecka zamilkla na chwile.
Jednak nie bylaby soba, gdyby wytrzymala dlugo w milczeniu.
– Naprawde byl takim okrutnikiem? – spytala naiwnie.
– Nie, byl lagodnym i ujmujacym czlowiekiem! – zdenerwowal sie Plawecki. – A te glowy to wieszal jedynie dla ozdoby! Ci twoi tak nie robili?!
– Nie – mruknela Pustólecka. – Ci “moi” to zapiekali ludzi zywcem w glinie.
Teraz to Plawecki zamilkl. Przetrawial przez chwile to, co uslyszal. Przypomnialy mu sie gliniane posagi, które widzial pod walami wymordowanej osady. Spojrzal pytajaco na D’Oberona.
– Prawda to?
– – przytaknal Francuz. – Oni tak wlasnie robia.
Dalej juz szli w milczeniu. Przynajmniej przez pewien czas. Gdy bowiem mijali zagrode dla swin, Józefina rozchichotala sie w glos. Zawtórowal jej D’Oberon. Plawecki popatrzyl na nich krzywo, w koncu jednak i sam sie usmiechnal. Zgodnie ruszyli dalej.
Kiedy mijali jedna z chat, zza rogu wysunelo sie czyjes ramie, chwycilo Plaweckiego i wciagnelo za wegiel. Józefina i D’Oberon nie zauwazyli tego. Przeszli jeszcze kawalek i Pustólecka zobaczyla stara kobiete, czekajaca na nich przed jedna z chat. Gdy ich ujrzala, ruszyla im naprzeciw.
– To jest Dmusa – przedstawil ja Francuz. – Opowiadalem ci o niej, .
– Jestes! – wyszeptala stara kaplanka na widok Pustóleckiej i chwycila ja w ramiona. – Nareszcie jestes!
– Eee, no jestem – wybakala zaskoczona Józefina. – Milo mi poznac.
Byla mocno zdziwiona. Staruszka zachowywala sie tak, jakby dobrze znala Pustólecka. Jej rece sie trzesly, a oczy patrzyly jak bledne. Widziala, ze D’Oberon równiez jest zaskoczony jej zachowaniem.
– Tak dlugo czekalam! – wysapala Dmusa. – Tak bardzo za toba tesknilam! Myslalam, ze juz nigdy nie wrócisz! Ze nigdy wiecej cie nie zobacze! Tak cie kocham!
Pustólecka wybaluszyla oczy, D’Oberonowi opadla szczeka. Stara kaplanka najwyrazniej oszalala z niepokoju i, z obawy o los wyprawy, stracila rozum. Zaczela obcalowywac Pustólecka. Ta bronila sie niemrawo, starajac sie nie zrobic krzywdy starej kobiecie. Szalona, czy nie, uszkodzenie jej w nerwach bylo teraz wysoce niewskazane. Tylko ona podobno wiedziala, jak wykorzystac Korzen do powrotu. Dala wiec spokój obronie, i z rezygnacja poddala sie kaplance. Ta nadal ja tulila do siebie, ale potem jej zachowanie stalo sie jeszcze dziwniejsze.
Zlapala Pustólecka za ramiona, pochylajac sie nisko do przodu, a wypinajac w strone D’Oberona i zaczela, najzwyczajniej w swiecie, wyc. Wyla glosno, podrygujac i miotajac sie, jak kobieta w spazmach orgazmu niemal. Jej oczy byly zupelnie nieprzytomne, a kacika ust zwisala niteczka sliny. Pustóleckiej wydawalo sie przez chwile, ze podobne wycie dobiega gdzies zza chat. I dopiero w tym momencie odnotowala nieobecnosc Plaweckiego. Gdzie on sie podzial?! Polazl gdzies, a ja tu obsciskuje jakas stara wariatka! Ilez to bedzie trwac?! I o co tu chodzi?!
Trwalo to dluzsza chwile. W koncu Dmusa wyprostowala sie z trudem, a w oczach pojawily sie przytomne blyski. Rozejrzala sie wokól, a widzac, w jaki sposób Francuz z Pustólecka sie na nia gapia, poczerwieniala, jak burak.
– No? – rzucil prowokujaco D’Oberon.
On, w przeciwienstwie do Pustóleckiej, juz sie zorientowal, co sie stalo.
– Wciaz ci za malo uczuc i emocji, he? – spytal zjadliwie.
Stara poczerwieniala jeszcze bardziej.
– Ja.. przepraszam was… – wyjakala. – To jest zbyt wciagajace… Wybaczcie!
– Ale co?! – spytala Pustólecka.
Nie rozumiala z tego absolutnie nic. Wygladalo jej to na jakis rodzaj czasowego szalenstwa, czy utraty swiadomosci. Ale nie bylo chyba zbyt grozne dla otoczenia.
Kaplanka nie odpowiedziala jednak na jej pytanie, bo oto nieoczekiwanie, zza jednej z chalup, wylonil sie Plawecki. Szedl, usmiechniety od ucha do ucha, poprawiajac spodnie, a do jego boku tulila sie mlodziutka, czarnowlosa dziewczyna. Wpatrywala sie w Plaweckiego, jakby byl calym jej swiatem, a na jej twarzy malowal sie wyraz totalnego uwielbienia.
Pustólecka zamarla. Dziewczyna przypominala jej kogos znajomego. Ale kogo, nie mogla sobie za nic przypomniec. Nie zastanawiala sie jednak nad tym, bo opanowalo ja klujace uczucie zazdrosci. Dziewczyna byla bardzo piekna. Do tego widac bylo, ze swiata poza Plaweckim nie widzi. Najwyrazniej sie tu nie nudzil. Poza walka o zycie, znalazl sobie jednak czas i na to, aby zabawiac sie z takimi smarkulami. Teraz absolutnie stalo sie jasne, ze wcale mu na Pustóleckiej nie zalezalo. Chodzilo mu jedynie o Kwiat.
Kiedy Józefina pograzyla sie w swoich niewesolych rozmyslaniach, Dmusa poskoczyla na spotkanie nadchodzacych.
– Najwyzszy czas to zakonczyc! – mruknela przy tym pod nosem.
Przypadla do dziewczyny, polozyla jej dlon na czole i wyszeptala cos. Powietrze zadrzalo niedostrzegalnie, a Pustólecka poczula, ze cos ja przytlacza do ziemi. Trwalo to jednak ulamek sekundy. A w tej samej chwili oczy dziewczyny zablysly na ulamek sekundy blekitem. Stara byla odwrócona do Pustóleckiej tylem, jednak ta gotowa byla przysiac, ze oczy kaplanki rozblysly takim samym swiatlem. Obie odetchnely gleboko, jak wyrwane ze snu. Gdy Dmusa sie odwrócila, patrzyla juz najzupelniej przytomnie.
– Gotowe! – oznajmila. – A teraz zapraszam do srodka.
Pierwsza ruszyla do chaty. Za nia Plawecki, z uwieszona na nim dziewczyna i D’Oberon. Pustólecka zostala, jak wrosnieta w ziemie, bijac sie z myslami. Francuz obejrzal sie na nia i przystanal.
– Idziesz,
– Tak, tak – mruknela.
Podeszla do niego.
– Czy mozesz mi wyjasnic, co tu przed chwila zaszlo?
Pokrecil z usmiechem glowa.
– , niektórych rzeczy naprawde lepiej nie wiedziec.
Stary wyga od razu zauwazyl jadowite spojrzenie, jakim Józefina obrzucila dziewczyne. Zazdrosna kobieta to naprawde byla ostatnia rzecz, jakiej w tej chwili potrzebowali. Czekaly ich jeszcze trudne dni, zanim uda sie wszystko zakonczyc. Wszelkie spory i niesnaski w niczym by sie im nie przysluzyly. Spodziewal sie, oczywiscie, ze predzej, czy pózniej, Pustólecka dowie sie prawdy. Zdecydowanie jednak wolal, aby to bylo jak najpózniej.
*

Bir yanıt yazın

E-posta adresiniz yayınlanmayacak. Gerekli alanlar * ile işaretlenmişlerdir