KWIAT PAPROCI 26
DRAMATIS PERSONAE 3
Tak, tak. Doszlo pare nowych postaci.
Feliks Nicinski, alias Rudy, alias Krysa – warszawski oprych, o zaskakujacych znajomosciach.
Ranjit Singh – Hindus, byly Thug. Ochroniarz Józefiny Pustóleckiej. I nie tylko…
Nikifor Maslanka – starszy przodownik Policji Panstwowej. Wiecznie spocony sluzbista.
Zenon Czupryna – komisarz policji. Slynny warszawski sledczy. W rzeczy samej.
AKT TRZECI – RESURRECTIO
Powoli wracaly mu zmysly i zdolnosc myslenia. Bardzo powoli. Z daleka , jak gdyby zza wielkiego jeziora, slyszal wolajace go glosy. Nie wiedzial, co wolaja, bo w uszach szumialy mu tysiace oceanów. Cos uporczywie szarpalo go tez za ramie. Czul sie, jakby wyciagano go z bardzo grzaskiego bagna.
Z trudem uchylal powieki. Otwieraly sie, niczym wielkie, metalowe, na mur zardzewiale, wrota. Udalo mu sie je otworzyc na ulamek sekundy i ponownie sie zatrzasnely, jak mu sie wydalo, z wielkim hukiem. Jednak zdolal ujrzec nachylona nad nim jakas twarz. Zejga?! A wiec sie nie udalo?! Nadal sa w sredniowieczu! Wszystko poszlo na marne. D’Oberon poswiecil sie na prózno, a wojownicy tez zgineli niepotrzebnie. I co w ogóle Francuz próbowal mu w ostatniej chwili powiedziec?!
Szum w uszach zelzal. Wyraznie teraz slyszal glos, wolajacy jego imie. Szarpanie nasililo sie. Ponownie uchylil powieki. Nad soba ujrzal dwie pochylone postacie. Tym razem je rozpoznal. To byli Borowikowa i Jasiek. Kobieta patrzyla na niego z niepokojem, a chlopak szarpal za ramie, z przerazona mina.
– Panie Lucjanie, panie Lucjanie!!!
– Cicho, slysze – skrzywil sie Plawecki.
Dzwignal sie w góre, ale zaraz opadl z powrotem. W glowie mu sie zakrecilo. Jasiek schylil sie nad nim, chwycil mocno i pomógl mu wstac. Plawecki wyprostowal sie, ale zaraz sie zatoczyl. Bylby upadl, gdyby Jasiek go nie przytrzymal. Wsparl sie o jego ramie i rozejrzal pólprzytomnie, sciskajac cos kurczowo w d**giej rece.
Z boku zobaczyl Kube, pochylonego nad Pustólecka. Klepal ja po twarzy, w dosc malo delikatny sposób i przemawial do niej. Widac bylo, ze Józefina reaguje w sposób nie lepszy, niz Plawecki. Nie byla w stanie nawet usiasc. Gdzies dalej, za krzakami, cos plonelo, chyba ognisko. Zewszad dochodzil go jakis lament.
Do Plaweckiego podeszla Borowikowa i zajrzala mu gleboko w oczy. Oczy gorzaly jej takim ogniem, ze az sie wzdrygnal.
– Nic mu nie bedzie – uslyszal. – Zaraz dojdzie do siebie.
Pustólecka tez wstala. Trzymala sie ramienia Kuby, a d**ga reka pocierala czolo.
– Co… – wystekala. – Co sie dzieje?
– Gdzie byliscie? – odpowiedzial pytaniem Kuba. – Widzialem, jak polecieliscie w te krzaki. Szukalismy was tu i nikogo nie bylo. A teraz sprawdzamy znowu i jestescie! Co sie z wami dzialo?!
– Co sie z nami dzialo? – zastanowil sie Plawecki.
Cofnal sie na chwile w pamieci. Wygladalo, ze zapadli w jakis dziwny sen. Przynajmniej on. Nie wiedzial przeciez, co przezywala Józefina. A to, co mu sie snilo… Nie, to bylo zbyt nieprawdopodobne! To wszystko, co sie tam dzialo… Przelecial w myslach wszystkie wspomnienia “stamtad”. Nie! To przeciez jest niemozliwe!
Rozejrzal sie jeszcze raz po otaczajacych go osobach i zauwazyl cos szczególnego. Kuba z uwaga wpatrywal sie w jego krocze. Co wiecej, robil to z jawna niechecia. Plawecki, po raz pierwszy, odkad go poznal, widzial w jego oczach niemal wrogosc. O co mu chodzilo? Sprawe wyjasnil Jasiek, duzo bardziej bezposredni, niz brat.
– Ojejku, ale tez panu Lucjanowi kutas urósl!
Plawecki zerknal w dól. Faktycznie. Jego czlonek mial takie rozmiary, jakie zapamietal ze swego snu. W dodatku nie mial ani jednego wloska. A to oznaczalo, ze to wcale nie byl sen! To wszystko dzialo sie naprawde! Plawecki nie posiadal sie ze zdziwienia.
Dla pewnosci zerknal jednak na Józefine. Jej krocze bylo nadal tak gladkie, jak zapamietal. Teraz juz nie moglo byc zadnych watpliwosci. Ta szalona podróz w czasie naprawde sie odbyla! Widzial, ze Pustólecka tez to sobie uswiadomila. Obmacywala sobie krocze, gapiac sie jednoczesnie na Lucjana. Mruzyla przy tym dziwnie oczy. Najwyrazniej po powrocie brak okularów dawal sie jej we znaki. Krzywila przy tym twarz w jakims grymasie zlosci, a moze… nienawisci?
A wiec jednak! To wszystko byla prawda! Udalo sie! Wrócili do swojego czasu. Szkoda tylko, ze za taka cene. Plawecki przelknal sline przez scisniete gardlo, na wspomnienie postepku D’Oberona. Stary Francuz dotrzymal swego slowa. Przeciez juz na samym poczatku ich znajomosci zaprzysiagl, ze Plawecki wróci do domu, chocby on sam mial zginac.
Józefina chwiala sie na nogach. W pewnym momencie zatoczyla sie nawet i wsparla na Plaweckim. A gdy dotknela dlonia jego ramienia, poczul zimny dreszcz, odbijajacy sie dziwnym echem w jego mózgu, a w potylicy poczul ostry ból. Zakrecilo mu sie w glowie. To na pewno z powodu zmeczenia. Zbagatelizowal to. Ale jednoczesnie Plawecki poczul delikatna won zgnilizny. Zdretwial. Ten smród cos mu przypominal, ale co? Na pewno jeszcze przed chwila to wiedzial! Ponownie poczul ból w potylicy. Niewazne. Najwazniejsze, ze udalo sie wrócic! Zaraz zobaczy Hanke!
Borowikowa podala Józefinie odzienie. Patrzyla przy tym na nia z dziwna wrogoscia.
– Odziejcie sie, panienko. Nie wypada tak golej latac, wlasnie teraz.
Pustólecka zaczela sie ubierac. Kuba podal tez Józefinie okulary. Zalozyla je z widoczna ulga. Patrzyla przy tym na braci, jakby widziala ich po raz pierwszy w zyciu. Ponownie zaleciala go won zgnilizny. Jednak odór natychmiast zniknal, a Jasiek podal mu spodnie. Gdy je zakladal, zauwazyl cos niepokojacego, co wczesniej mu umknelo. Obaj bracia i Borowikowa, byli pokryci krwia.
– Co sie wam stalo? – spytal. – Jestescie ranni?
Spojrzeli po sobie ponuro. W koncu Kuba kiwnal na nich reka.
– Chodzcie – wyrzekl tylko jedno slowo.
Ruszyli za nim w strone, jak sie Plaweckiemu wydawalo, ogniska. Gdy wyszli z krzaków, nogi same wrosly im w ziemie. Oczom ich ukazal sie straszliwy widok.
W miejscu, gdzie wczesniej bylo ognisko, widnial w ziemi ogromny lej. Wokól niego porozrzucana byla ziemia. Niektóre drzewa plonely i kilku ludzi staralo sie je ugasic. Lecz nie to bylo najstraszniejsze.
Wszedzie lezaly ciala. Ciala i ich szczatki. Niektóre ciala byly rozerwane na pól, inne nie mialy konczyn. Konczyny za to walaly sie wszedzie. Wszystko wokól, ziemia, krzaki, drzewa, bylo zlane krwia. Strzepy miesa i wnetrznosci zwisaly nawet z okolicznych galezi.
Najgorsze bylo to, ze niektóre z tych okaleczonych cial zyly. Plawecki widzial zakrwawiony, osmalony korpus, pozbawiony konczyn, wyjacy przerazliwie. Widzial naga kobiete z urwanymi nogami, czolgajaca sie przed siebie bez celu. Krew lala sie z kikutów, a ona pelzla i pelzla, zostawiajac za soba czerwony szlak, az w koncu znieruchomiala. Jakis mezczyzna chodzil tam i z powrotem, wymachujac oderwanym ramieniem. Bylo to jego wlasne ramie i na prózno usilowal przytwierdzic je z powrotem. Ale rannych bylo o wiele, wiele wiecej. Lezeli posród trupów, jeczac i wzywajac pomocy, zakrwawieni, pokaleczeni, w wiekszosci nadzy. Ci, którzy byli w stanie utrzymac sie na nogach, próbowali ich opatrywac. Przewaznie jednak krecili sie tam i z powrotem bez celu. Nie bylo nikogo, kto by pokierowal akcja ratunkowa.
Pod jednym krzakiem ujrzal Walonkowa. Trzymala w ramionach krwawy szczatek ludzki i tulila go do swych wielkich, nagich piersi, wyjac przerazliwie. Obok niej siedzieli w milczeniu jej dwaj synowie, zakrwawieni od stóp do glów. Nietrudno bylo wywnioskowac, co sie stalo z trzecim.
Plawecki odwrócil glowe. Widzial, ze Józefina zrobila podobnie. Widok byl porazajacy. Choc w tamtym czasie widzial rózne krwawe okropnosci, to jednak nigdy o takim nasileniu. Zacisnal odruchowo dlon na Korzeniu.
– Co… – wyjakal. – Co tu sie stalo?!
– Niewybuch – mruknal Kuba. – Rozpalilismy ognisko na niewybuchu, albo czyms takim.
– Jaki niewybuch? Skad?! – zszokowana Pustólecka wykrztusila te slowa z wielkim trudem.
Plawecki widzial, jak w ich strone idzie Ewka, naga, osmalona i zakrwawiona, sciskajac cos w dloniach. Jakies niedobre przeczucie scisnelo mu gardlo.
– Pamietacie bitwe na brodzie? – wtracil Jasiek. – To tu wlasnie staly nasze dziala. Gdy Ruscy je rozbili, musial jaki pocisk pozostac w ziemi. Albo, co pewniejsze, przysypalo ziemia amunicje naszych. Jaki pocisk popod piachem przyostac musial, albo nawet cala ich skrzynka. Jeden by tela luda nie poharatal.
Podeszla do nich zaplakana Ewka.
– Hanusie rozerwalo! – chlipnela. – Ino to sie po niej ostalo!
Pokazala wszystkim jasny, zakrwawiony warkocz, przewiazany blekitna wstazka. Plawecki zamarl. Wzial ostroznie warkocz z rak dziewczyny. Trwal tak przez chwile, potem przytulil go do ust. Runal na kolana, a z jego oczu polecialy lzy. Caly jego swiat w jednej chwili zawalil sie w gruzy.
Plawecki szlochal, a pozostali stali nad nim w milczeniu. Borowikowa tulila do siebie, ryczaca wnieboglosy, Ewke. Pustólecka gapila sie ponuro gdzies w przestrzen. Kuba otarl pare razy policzki, zachowujac jednak kamienna twarz. Jasiek natomiast otwarcie plakal.
Naraz Plawecki poderwal sie i uwaznie obejrzal warkocz.
– Nie! – krzyknal. – To nie ona! To nie moze byc ona!
Oslupieli. Plaweckiemu najwyrazniej pomieszaly sie zmysly z rozpaczy. On tymczasem nadal ogladal warkocz. Kuba podszedl do niego i polozyl mu reke na ramieniu.
– Dajcie pokój – powiedzial z trudem. – Nie wrócicie jej zycia.
– Kiedy to nie ona! – wrzasnal Plawecki.
Rozejrzal sie, a widzac ich miny, pojal natychmiast, o co chodzi.
– Nie zwariowalem! – wyjasnil spokojniej. – To nie ona. Hanka ma przeciez inne wlosy, o zlotym odcieniu. I delikatne, jak jedwab.
Dopiero teraz zrozumieli. Pierwszy Kuba wyrwal mu warkocz i podniósl do oczu. Obejrzal go uwaznie i na jego twarzy odmalowalo sie zdziwienie.
– Faktycznie! – stwierdzil. – To nie Hanka!
Spojrzal z wyrzutem na Ewke. Ta poczerwieniala.
– Widzialam ja przy samym ognisku, sekundy przed samym wybuchem. Plomienie ja przeslanialy, moglam sie omylic. Ale przeciez…
Warkocz wziela do reki Borowikowa. Na jej twarzy, mimo wszystko, odmalowal sie ból.
– To nie Hania – westchnela. – To Krysia.
Kryska! Kuzynka Hanki, tak bardzo do niej podobna. Nic dziwnego, ze Ewka sie pomylila. Plaweckiemu scisnelo serce. Lecz, mimo bólu, rozpierala go radosc. I nadzieja. Hanka zyla! Zyla!!! Musial ja odnalezc jak najszybciej. Odnalezc i powiedziec, co do niej czuje.
– Dalej, ruszcie sie! – zakomenderowal. – Musimy ja znalezc!
Ruszyl pierwszy, a za nim, odruchowo, pozostali. Rozeszli sie po polanie, szukajac, sprawdzajac ciala i wypytujac ludzi. Na prózno. Nie znalezli zadnego sladu.
*
Nerwy zaczynaly dawac o sobie znac. Potezny wybuch, jaki do nich doszedl, wcale nie poprawil im nastroju. Poczatkowo staneli zaskoczeni, lecz po chwili namyslu, ponownie ruszyli cala czwórka w strone wzgórza.
*
Sytuacja zostala nieco opanowana. Nie wiadomo skad, pojawil sie dziadek Obierka. Natychmiast wydal odpowiednie polecenia i, z pomoca grubasa od beczek, zaczal kierowac ludzmi. Wszystkich rannych znoszono w jedno miejsce i kolejno opatrywano. Kilku ludzi ruszylo do wsi po wiecej wozów.
Plawecki patrzyl na to niemal obojetnie, a jego serce zzeral niepokój. Gdzie ona moze byc?! Przeszukali cala polane, sprawdzili wszystkie ciala i ani sladu.
– Nic nie znalezliscie? – spytal jeszcze raz, dla formalnosci.
– Nic – mruknal Kuba.
– Józki tez nigdzie nie ma! – dodala Zoska, która przylaczyla sie do poszukiwan.
– Co sie z nimi moglo stac? – zastanawiala sie Borowikowa.
– Moze wybuch zmiótl je ze Wzgórza? – poddala mysl Józefina. – Nas tez przeciez rzucilo w krzaki.
Pustólecka z poczatku, na wiesc o smierci Hanki, zauwazalnie posmutniala, lecz gdy okazalo sie, ze dziewczyna zyje, z animuszem pomagala w poszukiwaniach.
– Ze wzgórza? – zamyslil sie Kuba. – To calkiem mozliwe. Rozdzielmy sie i sprawdzmy dookola szczytu i dalej.
– Pospieszmy sie tylko – zaznaczyla Borowikowa. – Moja pomoc jest tu potrzebna.
Rozeszli sie na wszystkie strony, niknac w krzakach. Za ich plecami pozostala polana, pelna bólu, krwi i rozpaczy.
*
Ocknela sie, nie wiedzac gdzie jest. Dlugo rozgladala sie wokól siebie. Dokola panowaly jeszcze ciemnosci, ale czula podswiadomie, ze gdzies, poza lasem, horyzont zaczyna delikatnie rózowiec. A przynajmniej powinien, bo pare razy dolecial do niej daleki grzmot. Burza wisiala w powietrzu juz od wieczora, przetaczala sie gdzies po bokach, ale wciaz omijala wzgórze
Dopiero po chwili sobie wszystko przypomniala. Stala, nieopodal ognia, rozmawiajac z Józka, kiedy uderzyl w nie z hukiem goracy podmuch. Stracila przytomnosc, nie wiedziala, czy od wstrzasu, czy po prostu uderzyla w cos glowa. A teraz obudzila sie u stóp wzgórza. Musiala natychmiast wracac na szczyt.
Tak, musiala koniecznie wracac. Mimo odleglosci, wyraznie slyszala dochodzacy ze szczytu, niespokojny gwar. Cokolwiek tam sie stalo, nie bylo to nic dobrego. A przeciez tam byl on!!! Gdyby mu sie cos stalo, nie przezylaby tego!
Ruszyla w strone stoku, ale nagly ból kazal sie jej zatrzymac. Zebra dokuczaly jej niemilosiernie. Pomacala sie i syknela z bólu. Na pewno miala ogromnego siniaka. Podczas upadku musiala o cos uderzyc. Oby tylko zebra nie byly polamane. Jej nagie cialo bylo pokryte dziesiatkami innych skaleczen i zadrapan, ale one nie byly tak dokuczliwe.
Ze wzgórza wciaz dochodzily niepokojace odglosy. W krzakach cos szelescilo. Ponownie ruszyla w strone szczytu, lecz tym razem ostrozniej i wolniej. Nie miala zamiaru potluc sie jeszcze bardziej.
Gdzies z boku doszedl ja zduszony krzyk. Machinalnie skrecila w tamtym kierunku. Slyszala jakies szamotanie, potem wszystko ucichlo. Zdala sobie sprawe ze swego bledu dopiero, gdy potknela sie o czyjes cialo. Bylo to cialo kobiety, jak zaraz namacalnie stwierdzila. Cale bylo pokryte czyms lepkim i slodkawo pachnacym. Zastanawiala sie, co zrobic, kiedy zza chmur wyszedl ksiezyc i oswietlil przestrzen miedzy drzewami.
Na widok twarzy kobiety poderwala sie na nogi z gluchym okrzykiem. To byla Józka. Martwa. A jej smierc wcale nie byla wynikiem upadku. Swiadczyly o tym wyraznie liczne rany, pokrywajace jej piersi. Ktos ja z premedytacja zadzgal. Zreszta chwile wczesniej slyszala przeciez odglosy walki. Bo ze to byla walka o zycie, teraz to nie ulegalo przeciez watpliwosci.
Po jej plecach, wzdluz kregoslupa, zaczal pelznac malutki robaczek, wywolujac swoim lodowatym dotykiem dreszcz strachu. Czula wyraznie, jak wlosy jej sztywnieja i dzwigaja sie w góre. To bylo uczucie zagrozenia, nadchodzacej smierci, które znala tak dobrze. Czula to juz dwa razy w zyciu. Teraz, za trzecim razem, nie zamierzala czekac na nic, zostajac tu sama.
Gdzies, z daleka, doszlo ja wolanie. Wyraznie rozpoznala swoje imie. Rozpoznala tez glos. Ten drogi glos, który tak bardzo zapadl jej w pamiec. A wiec szukano jej! On jej szukal!
Odwrócila sie gwaltownie w strone wolajacego, otwierajac usta do krzyku i w tej samej chwili zgiela sie z jekiem. Przez moment nie byl w stanie zlapac oddechu, a gdy go odzyskala, oddychanie przyszlo jej z wielkim trudem. Spojrzala z niedowierzaniem w dól, na rekojesc noza wystajaca jej spod mostka, na zacisnieta na niej dlon, potem na stojaca przed nia osobe. Oczy dziewczyny rozszerzyly sie ze zdumienia. Co?! To niemozliwe! Dlaczego?!
Zabójca wyciagnal nóz. Chwile obracal go w dloni, jakby chcial sie pochwalic dlugim, waskim, zakrzywionym ostrzem. Byla to hiszpanska navaja, ale dziewczyna o tym nie wiedziala. Zabójca zreszta nie dal jej czasu na zastanawianie sie. Ponownie wbil z rozmachem nóz, tuz pod mostkiem dziewczyny. Potem powoli, z wyrachowanym okrucienstwem, zakrecil rekojescia. Ostrze przekrecilo sie w lewo, przebijajac pluco, potem w prawo, rozpruwajac serce i d**gie pluco. Kolejne mlynki zmasakrowaly wnetrznosci dziewczyny, niemal ja patroszac.
Otworzyla ponownie usta, próbujac krzyknac, ale z ust buchnela jej tylko krew. Powoli osunela sie na ziemie, patrzac gasnacym wzrokiem na stojaca nad nia, zamazana postac. A za nia widziala jeszcze pare osób.
– Lucjanie, ratuj! – wyszeptala niedoslyszalnie martwiejacymi ustami.
A potem Hanka bezpowrotnie zapadla w ciemnosc.
*
Plawecki biegl miedzy drzewami, rozgladajac sie na wszystkie strony. Od czasu do czasu przystawal i wolal Hanke. Slyszal tez w oddali innych, jak nawolywali. Ale, jak do tej pory, bez rezultatu. Gdzie ona moze byc?! Na wzgórzu jej nie znalezli, choc przeszukali wszystko, co dalo sie przeszukac. Sprawdzali nawet strzepy cial. I nic.
Naraz gdzies z boku doszlo go wolanie. Rozpoznal glos Kuby.
– Tutaj! Chodzcie tutaj, szybko!!!
Plawecki na oslep rzucil sie w tamtym kierunku. Biegl, nie zwazajac na galezie, bijace go po twarzy. Biegl, nie zwazajac na galezie, raniace mu bose stopy. W glosie Kuby bylo cos takiego, ze Plawecki dostal niemal skrzydel u ramion.
Gdy dobiegl na miejsce, byli tam juz wszyscy, poza Pustólecka. Stali pólkolem i wpatrywali sie w cos, lezacego na ziemi. Borowikowa i dziewczyny plakaly. Kuba z Jaskiem starannie unikali jego wzroku. Przepchnal sie przez nich i nieoczekiwany widok sprawil, ze niemal wrósl w ziemie. Cos wysunelo mu sie z reki i glucho upadlo na sciólke.
Na mchu lezala Hanka. Naga, zlana krwia. Martwa. Otrzasnal sie, przypadl do niej i chwycil w ramiona. Glowa Hanki zwisla bezwladnie. Jej cialo bylo jeszcze cieple. Goraczkowo szukal w niej sladu zycia. Ogromna, krwawa dziura ponizej obu piersi, swiadczyla, ze poszukiwania te sa daremne. Bylo zupelnie, jak w jego snach. Jeszcze nie wierzyl. Jeszcze nie dopuszczal do siebie tej mysli. Dzwignal jej twarz ku swojej, ale oczy dziewczyny byly juz szkliste. Spojrzal z nadzieja na Borowikowa, ale ta pokrecila tylko przeczaco glowa. Przytulil wiec martwa dziewczyne do siebie.
Tyle czekal na to, zeby ja w koncu zobaczyc. Tyle czekal, zeby ja wziac w ramiona. Zeby powiedziec, jak bardzo ja kocha. A teraz, gdy juz ja odnalazl, Hanka nie zyla. Cos klulo go w piersi do bólu, przez zacisniete gardlo nie mógl nawet przelknac sliny, a lzy z oczu lecialy mu strumieniami. Uniósl glowe do góry i krzyknal, az echo poszlo po calym lesie. W jego glosie bylo tyle bólu, ze obecnym zmrozilo krew w zylach.
Wszyscy plakali. Tym razem nawet Kuba nie powstrzymywal lez. Jasiek szlochal na równi z dziewczynami. A dziewczyny rozszlochaly sie jeszcze bardziej, gdy Borowikowa zauwazyla lezaca pare kroków dalej Józke.
Plawecki krzyczal dalej, jakby chcial wyrzucic z siebie caly ból. W gardle go klulo, w piersiach brakowalo juz tchu, a on krzyczal i krzyczal, oznajmiajac calemu swiatu o swoim nieszczesciu. O swoim bólu. O swoim cierpieniu. Nadzieja, rozbudzona na chwile ponownie, teraz przepadla bezpowrotnie.
Jednak, w miare jak ból stygl, narastala w nim furia. Zimna, niepohamowana wscieklosc. Kto?! Kto, do kurwy nedzy, to zrobil?! Kto mógl tak bestialsko zamordowac te dziewczyne?! Te dziewczyny?! Dziewczyny, które nigdy nikomu nie zrobily zadnej krzywdy! Gdyby tylko mógl dopasc tego zwyrodnialca…
Nieoczekiwanie, gdzies z boku, spoza drzew, doszedl ich daleki, przerazliwy krzyk. Brzmialo w nim obledne przerazenie. Plawecki rozpoznal glos Pustóleckiej. Co jest?! Czyzby Józefina miala stac sie kolejna ofiara? Nigdy!
Poderwal sie na nogi i bez namyslu runal w krzaki. Za nim, po krótkim, sekundowym wahaniu, pognali Kuba z Jaskiem. Na miejscu zostala Borowikowa z dziewczynami. Ze smutkiem patrzyla na dwa martwe ciala. Potem delikatnie zamknela dziewczynom oczy.
– Zosia, dziadek poslal do wsi po wozy. Idzcie z Ewka i sprowadzcie tu jeden. – nakazala – Trza dziewczyny stad zabrac.
Zoska skinela glowa i, wraz z pochlipujaca Ewka, zniknela w mroku. Borowikowa zostala sama. Jeszcze raz obrzucila spojrzeniem ciala dziewczyn. Otarla lzy z oczu i wtedy nastapila na przedmiot upuszczony przez Plaweckiego.
*