SIEDZIALEM OKRAKIEM NA DRABINIE Czesc II
Czesc II „Krakowska podsuszana”
„Kurwa! kurwa!” – jeczalem w myslach. W mojej glowie szalal tajfun. Nie moglem opanowac tego balaganu.„Co ja zrobie” – zadawalem sobie pytanie. „Przeciez to jest poczatek” – dudnilo pod czaszka.
Siedzac bez ruchu, okrakiem na drabinie, zaczalem wpadac w panike. Film swiezej pamieci zastepowal film z kategorii science-fiction. Widzialem te wszystkie twarze otaczajace mnie, wykrzywione w kpiacym usmiechu. Wrzeszczace: „pedal”, „ciota”, „kurwa”, „chuj”, „zboczeniec”, „jebany cwel” i tak dalej . Osaczala mnie moja wyobraznia, wizjami towarzyskiego piekla, które niebawem tu nastapi, gdy juz wszystkie sciany tego kosmosu, beda wskazywac mnie paluchami. Obraz tej Golgoty pozbawial mnie oddechu i paralizowal cialo. Sapnalem ciezko i stwierdzilem, ze musze stad spierdalac i to jak najszybciej, zniknac z oczu wszystkim, zaszyc sie w pracowni i postarac sie wymyslic plan obrony przed tym co moze sie zdarzyc. Zszedlem z drabiny i postawilem wiadro z farba na chodniku kolo bramy, zlozylem drabine i ustawilem ja za budka wartownika.
– Co tak szybko spierdalasz ? – uslyszalem gulgot Malpiszona.
– Jutro to skoncze, dzis musze wykonczyc inne roboty – odparlem z trudem. – To ja spierdalam – dodalem i wyszedlem za brame, kierujac sie w strone pracowni. Znowu uslyszalem charakterystyczny glos Malpiszona
– Ty, a na chuj tu zostawiasz wiadro i pedzle?
Odwrócilem sie, faktycznie wiaderko stalo pod brama. Westchnalem, zawrócilem, zabralem swoje zabawki.
– Dzieki – wydusilem krótko z siebie.
– Tys jebniety, czy zakochany – szczerzac zeby dorzucila Malpa. A mnie przeszedl dreszcz przerazenia. Czulem jak pieka mnie policzki, jak tezeje cialo. Pomyslalem, ze slyszal monolog Rafala, wygloszony przy drabinie.
Prawie biegiem ruszylem w strone pracowni, uciec z terenu koszar jak najszybciej. Juz bylem za zakretem ogrodzenia i, kurwa, widze Politruka. „No dupa, jeszcze mi tu jego potrzeba” – pomyslalem. Zasalutowalem.
– Panie kapitanie, ide do pracowni skonczyc te dwie duze plansze.
– Janusz, a brame odnowiles?
– No wlasnie nie, panie kapitanie, cos sie zle czuje, klopoty z zoladkiem – klamalem, unikajac jego wzroku. Przygladal mi sie tym rybim, martwym, metnych spojrzeniem, niebieskich szeroko rozstawionych oczu na nalanej twarzy. Taksowal mnie i moje zachowanie.
– No, dobra Janusz skoncz te plansze. Moze padac przez kilka dni, a na poniedzialek musisz odnowic brame koszarowa. Nowy „stary” przejmuje jednostke. Nie wiem jak to zrobisz ale to musi byc gotowe. I jak tak cie boli brzuch to nie siedz za dlugo pod prysznicem – usmiechnal sie oblesnie, a mnie przeszedl prad.
– Tak jest, panie kapitanie! – zasalutowalem i kazdy poszedl w swoja strone. Zrobilem wielkie „ufffff” w myslach.
Zaraz co ten zlew chcial mi powiedziec? No ladnie, analizowalem, to jednak nie fatamorgana, a to jebany pies. To jednak nie mam zwidów. W koncu wszystko bylo jasne. Kilka razy relaksujac sie pod prysznicem mialem wrazenie, ze ktos mnie podglada. Zawsze bylo tyle pary, ze nie specjalnie bylem pewien. Raz drzwi byly lekko uchylone, a pamietalem, ze je zamykalem. Potem opieralem wysoko czubki butów o drzwiami. Kilka razy buty staly cala podeszwa na podlodze, a skrzydlo drzwi bylo zamkniete. Czyli ktos musial je uchylic. Nie bralem tego jednak do banki ale teraz… nie, no to stary zbok i wszystko jasne. Podgladal mnie podczas moich chwil uniesienia. „Stary cap” – myslalem. –„A chuj ci w przelyk, wykombinuje jakis haczyk, fiucie!”. Teatrzyk bedzie zamkniety. Wszedlem do pracowni, bylem zmaltretowany dzisiejszym dniem. Cale szczescie, ze jedna z tych plansz byla gotowa, a d**ga prawie skonczona. Mialem duzo czasu na przemyslenia. Nalalem wody do kubka, wlaczylem „buzawe”, odczekalem kilka chwil i woda zaczela wrzec. Wygrzebalem cukier i kawe, nasypalem do wrzatku. Siadlem wygodnie na krzesle, zapalilem papierosa i czekalem kiedy aromatyczny napój sie zaparzy. Na chwile zapomnialem o Rafale i nadchodzacej katastrofie.
Zastanawial mnie Politruk. Kurde, irracjonalne, przeciez on dobrze wiedzial, jak ja tu sie znalazlem. Wiedzial, ze to kara i zsylka. Dlaczego pierwszego dnia po unitarce, dostalem taka fuche? Przeciez to mialo byc docieranie. Pamietam jak major z WKU powiedzial mi wprost:
– No, a teraz, Wolski, dostaniecie w dupe tak, ze chuj was strzeli. Ten pobór, w tym terminie to uzupelnienie, rozumiecie, dzik jestescie. Co znaczy dzik to sie dowiecie na miejscu.
Dziki maja przesrane, sa poza fala, to znaczy, ze jest ich kilku i sa najbardziej narazeni na docieranie. Cala sila fali tkwi ilosci poborowych. Dlatego pierwsze kilka tygodni spedzilem w duzej jednostce w miescie garnizonowym. Byla to unitarka, okres gdzie z cywila stajesz sie zolnierzem, okres w którym masz tylko czas na ból, pot i strach. Gdzie snu zawsze za malo, gdzie zmeczenie goni udreke. Dzien po przysiedze (bo jako jedyny nie dostalem urlopu ani przepustki) wywieziono mnie w to miejsce. Zostalem przydzielony do druzyny, zakwaterowany i mialem zameldowac sie w sztabie u Politruka. Pierwsza mysl: „no cudnie, zaczyna sie”. Jednak po zameldowaniu sie, nastapil nieoczekiwany zwrot akcji. Politruk mnie mierzyl wzrokiem. Jego dziwne oczy, wodniste i martwe, twarz z siecia drobnych popekanych naczyn krwionosnych na nosie i policzkach nie mówily nic. Ja widzialem faceta, który za kolnierz nie wylewa.
– Janusz Wolski byly student, tak – zapytal
– Tak jest, panie kapitanie – odrzeklem z wojskowa kindersztuba.
– Studiowaliscie w Warszawie, tak?
– Tak jest, panie kapitanie to prawda – odpowiedzialem stojac sztywno, patrzac w te zimne oczy.
– Co studiowaliscie, Wolski?
– Weterynarie, panie kapitanie.
– Do „swiniarni” mam ludzi, na izbie chorych tez. Wiec co jeszcze umiecie? – zapytal sluzbowym tonem.
Mialem w glowie pustke. Co ja takiego umiem, co bylo by przydatne w wojsku? I juz mialem odpowiedziec, ze nic, gdy za oknem przeczytalem napis „ Zolnieze Ludowego Wojska Polskiego strzega naszych granic, umacniajac bezpieczenstwo socjalistycznej ojczyzny”.
– Umiem rysowac, malowac i pisac. Na pewno lepiej niz ten ktos, kto malowal to haslo. Jezeli mnie pamiec nie myli „to zolnierz” pisze sie przez jedno „z” , d**gie powinno byc „rz” – stwierdzilem. On sie odwrócil sie w strone okna, popatrzyl chwile i powiedzial:
– Macie racje, to stoi tu od jesieni zeszlego roku – to znaczylo tylko tyle, ze nikt nie czyta tych bzdur, które strasza wszedzie w jednostce – pomyslalem
– No to macie zajecie szeregowy. Dwa tygodnie sluzby wartowniczej, a potem was znajde i zobaczymy co potraficie.
– Tak jest, panie kapitanie.
– Odmaszerowac.
Nie wiedzialem o co chodzi, jednak switala mi mysl, ze jakos przezyje ten „syf”.
Od pierwszego dnia zostalem wrzucony w kierat sluzby wartowniczej, po sprawdzeniu mojej bieglosci w zakresie regulaminu sluzby wartowniczej. Juz w pierwsze popoludnie wyladowalem na wartowni. Dwadziescia cztery godziny sluzby, czyli dwie godziny warty, dwie godziny snu i dwie godziny czuwania w trzech turach. Poznalem wtedy kolegów z druzyny. Zalamanie, sami „twarzowcy”, naród pszenno-buraczany, katastrofa. Jedynie kapral Kotlarczyk wygladal i mówil normalnie. Staralem sie trzymac na uboczu, ale slyszalem, ze dzikowi trzeba wpierdolic, bo „dzik jest mlody, ze fala go musi dotrzec”. Zapowiadalo sie ciekawie. Zapamietalem sale, w której bede spal. Dwanascie lózek w dwóch rzedach po szesc z kazdej strony. Jedno pod oknem, nastepnie dwie pary, po dwie zlaczone koje i ostatnie przy scianie kolo drzwi. Bedzie ekstatycznie i to bardzo, czulem jak tylek marszczy mi sie ze strachu: jedenastu wrogów co noc bedzie mnie gnoic, a przeciez po nich widac, ze to mlode wojsko, pewnie ostatni pobór, sami docierani przez starsza fale. Zapowiadala sie walka o zycie.
Nastepnego dnia po sluzbie poszedlem do kantyny kupilem fajki, paste do zebów i troche slodyczy. Bylem glodny, zarcie bylo z kategorii „dla psa”, z tym ze tanszego, jak mawial kolega Waldek z akademika. Juz wychodzilem gdy od stoliczka stojacego w srodku, odezwal sie prawie bezzebny dryblas, z popuszczonym pasem i opinaczami kamaszy i spranym mocno, zaciasnym moro
– Tej, kurfa, dziku – zaseplenil – Jak masz na imie?
– Janusz.
– Weee, wiara jak on sie, kurfa, do fali melduje – rzucil ni to do mnie, ni to do trzech gorylat siedzacych przy kantynianym stoliczku. – Dzis, kurfa, dziku stajesz w nocy do raportu. Regulamin na dotarciu wyjebiesz.
Stalem patrzac na ten zwierzyniec, sluchajac ich bulgotania, które bylo smiechem. Myslalem „O! O! O! To bedzie jedna z niezapomnianych, szampanskich nocy zycia”. Przeciez oni mnie zapierdola na miekko. Nasluchalem sie o fali i jej metodach. Jednak patrzac na twarze, które do tej pory poznalem w jednostce, nie widzialem zadnej skazonej procesem myslenia. Zrobilo mi sie sucho w gardle.
– Tej, dzik, wypad – rzucilo, któres z gorylat.
Wyszedlem, zapalilem fajke, ostry dym „Radomskich” wypelnial mi pluca. Moze zagram na zioma? Faceci byli na bank z Wielkopolski. Ja tez bylem z urodzenia poznaniakiem, co prawda na wychodzstwie. Moze bedzie troche litosci. Stanely mi przed oczami opowiesci: o kocówach, rowerkach, pompowaniu, biciu, ponizajacych sytuacjach, w których pozbawiony jestes intymnosci.
Chcialem by czas stanal w miejscu, ale tak sie nie dzialo. Wojskowa rutyna: apel, kolacja, obowiazkowy dziennik telewizyjny, mloda fala i ja z nia mialem przygotowanie do capstrzyku, czyli jazda po posadzce korytarza ze szczoteczkami do zebów. Zas starzy ogladali film w telewizji. Przed cisza nocna ekspresowa toaleta i pierwsza lekcja. W szufladzie mojej szafki nie znalazlem, kupionej dzis pasty, kurwa, cudownie wyparowala, jak i reszta slodyczy z szafki. Dobrze, ze kupilem tylko jedna paczke fajek i trzymalem ja przy dupie. Tuz przed dwudziesta d**ga uslyszalem ryk podoficera dyzurnego:
– Przygotowanie do ciszy nocnej – zaczalem sie przebierac jak cala reszta w pidzamy, w bialym swietle jarzeniówek, unikajac wzroku innych, oczywiscie kazdy zostawil na dupie sprane wojskowe szorty. I znowu ten sam ryk:
– Cisza nocna, gasic swiatlo!!!
I nastala cisza i ciemnosc. Mialem otwarte oczy, porazony strachem o wlasny tylek oczekiwalem nieuchronnego. Reagowalem mocnym spieciem na kazdy szmer. Oczy przyzwyczaily sie do ciemnosci, troche swiatla wpadalo do sali z zewnetrznego oswietlenia koszar. Dotarlo do mnie, ze jest nas szesciu na sali, a reszta na sluzbie lub na urlopach. Wiedzialem, ze to sie zacznie, jak oficer dyzurny wyjdzie i bedzie pewnosc, ze szybko nie wróci. Mimo zmeczenia sluzba, stres trzymal mnie w spieciu i swiadomosci. Tych malp jest tylko szesc, a wlasciwie, az szesc i dojda do nich starzy. Kto sie pierwszy ruszy i podejdzie do mnie, dostanie z kopa. Dobrze, ze lózka obok mnie sa puste, szczególnie to po prawej dosuniete do mojego. Nikt mnie nie przygwozdzi do materaca. Po pewnym czasie uslyszalem otwierajace sie drzwi gdzies z glebi korytarza i tupot nóg. „Kurwa nadchodzi” – pomyslalem. W tym samym momencie jak z katapulty, wyskoczyly cienie z mojej sali, juz mnie otaczaly, obiecany kop dla pierwszego przeciwnika trafil w powietrze. Malo nie popuscily mi zwieracze. Ktos trzymal mnie za rece, czyjes rece trzymaly mnie za nogi, cos ciezkiego skoczylo mi na jaja, sprawiajac ból. Po chwili poduszka zakryla mi twarz, mialem klopot ze zlapaniem oddechu, uslyszalem otwierajace sie drzwi i glos:
– Koty, dzik, gotowy do raportu? – do uszu dochodzily pojedyncze slowa jakiegos chorego meldunku i rechot.
– Niech ktos mu sciagnie nachy w dól!
„Tylko kurwa nie to, nie to” – myslalem. Nie moglem normalnie oddychac. Mimo, ze staralem sie opierac, czulem, ze jestem pól nagi. Nagle slysze glos Kotlarczyka:
– Rychu, glupi chuju, zostaw go.
– Tej, Kotlar, wypierdalaj. Noca fala rzadzi – juz wiem, ze Rychu to bezzebny dryblas z kantyny.
– Zostawic go kocury – krzyknal kapral Kotlarczyk. – Rychu, na slówko. Chyba, ze wolisz jebany Orzysz.
– Wee, wiara, chujowi nasralo na pagony i mu odpierdala– w tym czasie lapalem oddech, w sali bylo wiecej swiatla padajacego zza otwartych drzwi w których stal Kotlar z podoficerem dyzurnym, widzialem pólokregiem stojace gorylatka Rycha i malpiatki z mojej sali.
– Rychu, do chuja pana, wiesz, ze ja sie w to nie wpierdalam. Teraz tu jestem, by ci dupe ratowac – zgarnalem wtedy swój koc z podlogi i przykrylem swój wstyd. Lezalem wystraszony na swoim materacu, wszyscy jak w tancu chochola u Wajdy, niby sie ruszali i niby stali. Rychu podszedl do Kotlara i zapytal:
– Tej, co jest? – Kotlar cos perorowal Rychowi szeptem, dobiegaly do mnie tylko jakies wykrzykiwane przez Rycha.
– Kurfa, o jebany, nie pierdol,
Rychu sie odwrócil i wrzasnal;
– Kocury na koja, a my dzis spierdalamy
– Do rana ma byc w tej sali pizdeczka, cisza – dodal Kotlar.
Znowu zrobilo sie cicho, czasem jakis szept. Odnalazlem szorty i dól od pidzamy ubralem sie. Nie mialem sily by myslec nad tym, co tu sie stalo. Równe oddechy wspólspaczy, ciemnosc, stres i zmeczenie przyniosly mi szybki sen.
Pózniej sie dowiedzialem, ze to nie Kotlar mnie uratowal, on to mial wyjebane. On sie bal o wlasna dupe. Ja juz wtedy zostalem wciagniety do stajni Politruka z czego sobie nie zdawalem sprawy. Los potrafi byc przewrotny. Jeden Politruk mnie niszczy na uczelni, gdzie na egzaminie komisyjnym dziekan próbowal nas ratowac, bo widzial, ze to farsa. Kazdy ze zdajacych material mial opanowany na co najmniej na trzy. Stajac w naszej obronie zostal zgaszony przez Sliwe, która mu powiedziala wprost, ze ona tu reprezentuje instancje i to jest jej egzamin komisyjny, a nie komisji. d**gi zas Politruk ratuje mój tylek przed fala.
Przez kilka dni bylo rutynowo: sluzby, spokojne noce, nawet slodycze i fajki przestaly znikac z szafki. Zorientowalem sie, ze reszta lózek, które stoja puste, to reszta druzyny, która miala sluzbe w te dni, które my spedzalismy w koszarach. Ten kretynski uklad byl zrobiony pod Kotlara, poniewaz byl on, tez pisarzem kompanijnym. Jego druzyna byla podzielona na pól i zajmowali sie nimi kaprale Jakuc i Olszar. Kotlar rzadko mial sluzbe na wartowni czy jako podoficer w kompanii. Rzecz prosta on tez byl ze stajni Politruka.
Minal pierwszy tydzien w jednostce. Mialem dzien wolny od sluzby, wiec wypelniono mi go obieraniem ziemniaków w kuchni i zmywaniem garów. Wtedy zrozumialem, co jem. Mozna by powiedziec, ze smiechom i zartom nie bylo konca. To co sie tam dzialo to… Gdyby nie potrzeba zwana glodem, nigdy bym nie ruszyl jedzenia z tej stolówki. Skonczyly mi sie fajki i w chwili przerwy pobieglem do sali po paczke „Radomskich”. Otwieram drzwi do sali, a tam na taborecie, kolo pustego, sasiedniego lózka siedzi, normalna, gdzie tam normalna, sliczna twarz. Stanalem zauroczony w progu, on sie chyba zmieszal, ale sie usmiechnal. Przedstawil sie
– Rafal jestem.
– Janusz – odpowiedzialem. – Ja tylko po fajki do szafki, ale jak cos masz swojego to lepiej nie laduj do szafki, bo ci zniknie w niewytlumaczonych okolicznosciach.
On jakos smutnie i nerwowo podniósl kaciki ksztaltnych ust. W koncu zblizylem sie do niego wyciagajac dlon, podal mi swoja wstajac. Byl duzo wyzszy, na pewno kolo metra dziewiecdziesiat . Twarz bardzo mloda, widac, ze to jeszcze nastolatek. Zabierajac papierosy spytalem;
– Ile ty masz lat? Bo ja tu prawie najstarszy, dwadziescia jeden.
– Ja mam dziewietnascie. No i ja przyszedl tu. Ja szybko chce syf odjebac.
Pokiwalem ze zrozumieniem glowa, choc troche czar prysl, juz wiedzialem, ze to prosty chlopak gdzies spod granicy wschodniej.
– Ja znikam, mam sluzbe na kuchni, obiore ci kartofelki. Nie dziw sie, ze beda sine – usmiechnalem sie i pobieglem na zaplecze stolówki. Bylem mocno nakrecony tym nowym zolnierzykiem.
Kurde jak dobrze zobaczyc piekna twarz. Nie wiem, czy ja zglodnialem za kims kto prezentuje sie jak Adonis? Tak Adonis wsród, hmm, czego? Nawet malpy lepiej wygladaly niz to wojsko. Kurwa, chyba mi odbija. Siedzialem na taborecie, obieralem pyrki z bananem na twarzy, majac wszystko wyjebane, jak to sie tu mówi. Skad przeczucie, ze gosciu nie jest super? Kopalem sie w czólko na moja pierwsza reakcje. Moze byc tylko po podstawówce jak wszyscy tutaj, pomijajac kaprali, kierowców, sanitariuszy i mnie. No kurwa, a ja co? Teraz wlasciwe tez niedouk? Wyksztalcenie, wiedza, eruducja moze nie miec znaczenia, gdy ktos jest madry i ludzki.
Rafal mial bardzo delikatne dlonie, waskie w stosunku do dlugosci palców, biale i zadbane. Karnacja twarzy jak z bajki, mleczna skóra z pasem na twarzy, miekki brzoskwiniowy zarost. Kurde, jak on go zachowal? Dedukowalem: on jest pierwszy dzien po urlopie prawdopodobnie, czyli musial byc na unitarce w garnizonie. Tez dzik, jak ja. Przebrany jak klown w za duze moro, przesadnie zacisniety pas i opinacze. Nawet tutejsze kocury wygladaja duzo lepiej. Tyle pytan, brak konkretnych odpowiedzi. Myslac o jego duzych prawie granatowych oczach w czarnej, regularnej oprawie, kilku piegach na prostym, symetrycznym, lekko zadartym nosku, poczulem, ze to co mialem w kroku, stanelo na bacznosc, jak rekrut przed oficerem. Pieknie, pieknie Januszku. Nie bylo gdzie i kiedy swobodnie nacieszyc sie instrumentem. Same mysli, które krazyly wokól mojego nowo poznanego idola utrudnialy mi siedzenie, zreszta czulem, ze mam kisiel w szortach. Nie ma gdzie i jak dokonac przepiecia, kombinowalem – Zrobie to w lesie na warcie, kurde tylko zebym nie mial sluzby przy bramach bo nic z tego nie bedzie. Rafal dzis bedzie mial ze mna sluzbe. Moze na jednej zmianie – rozmarzylem sie. Moze pogadamy o tym, czy tamtym. No, z d**giej strony tez dupa, przeciez poza kilkoma monosylabami nie rozmawialem tu z nikim. Juz wiedzialem, ze moje cudowne ocalenie to sprawa polityczna, dano mi do zrozumienia, ze jestem dupolizem kapitana i ma byc pelna gotowosc na pokladzie, gdy sie pojawiam, bo jestem podpierdalaczem, gumowym uchem. Mialem to gleboko, myslac o Rafale. Przy ustawicznym, bolesnym i mokrym wzwodzie, dotrzymalem do obiadu.
Rafala widzialem tylko na stolówce, gadal ozywiony ze stadem malpoludów. No i masz idola kurwa, bylem rozczarowany. Patrzylem na jego czarne, bardzo krótkie wlosy, ksztaltna czaszke i smutno mi bylo, ze nie siedzi tuz obok mnie i nie rozmawia ze mna. „Planeta malp” zwyciezyla. Smierdzacy gulasz z „czegos” i sine ziemniaki stawaly mi w gardle, odsunalem talerz. „Kupie cos slodkiego” – mruczalem do siebie. Potem byla warta. Byl i on, bylem ja ale inne zmiany, inne posterunki.
Rutynowo mijal tydzien bez sensacji, czyli warta, kuchnia, rejony do sprzatania. Rafala widzialem ciagle. Spal na lózku polaczonym z moim, jednak poza konwencjonalnymi, zdawkowymi wymianami zdan, on zyl w innej galaktyce. Kazdej nocy z reszta malpiatek w czasie ciszy nocnej udawal sie do sali starych na docieranie. Tak to jest z chlopakami palajacymi miloscia do koszarowej tradycji, nawet dobrowolnie daja sie ujezdzac. „Dzis kocur, jutro chuj dla innych” – pomyslalem i zasnalem.
W piatek rano Kotlar wreczyl naszej dwójce formularze czlonkowskie ZSMP do wypelnienia. „Ladny chuj” – pomyslalem i wiedzialem, ze parasol Politruka zamykam na wieki. „Za chuja tego nie podpisze” – konstatowalem. Pierwszy odezwal sie Rafal;
– Kapral, ja tego nie pisze. Ja prawoslawny i wierzacy. – Dodal ciszej: – Ja tego nie podpiszu.
Mnie opadla zuchwa na kolana, a Kotlarowi wypadaly galy, nabieral powietrza by wydac jakis dzwiek.
– Ja tez tego nie podpisze – wtracilem.
Kapral sie zapowietrzyl, patrzyl z niedowierzaniem i w koncu sie odezwal, spokojnym glosem:
– Kocury, wy tak to sobie mozecie meldowac u cioci na imieninach. Jest, kurwa, sto procent, powtarzam, chujki, sto procent czlonkostwa w tej jednostce i tak bedzie. Zrozumiano? – podniósl glos i dodal na koniec: – Dlugopisy w lapy i wypelniac!
– Obywatelu kapralu, to jest dobrowolna deklaracja, wiec mam prawo odomówic – wypowiedzialem to zdanie, stojac przed nim juz przepisowo, by nie dac mu pretekstu do kar regulaminowych. Rafal stanal obok mnie.
– Czy wyscie ochujeli? Przeciez to pic-fotomontaz. Kurwa, musicie to podpisac!!! – wsciekly, prawie siny Kotlar plul nam w twarze.
– Obywatelu kapralu, nie mozecie mi wydac takiego rozkazu – kontynuowalem bardzo spokojnie.
– Pytam sie zjeby, ostatni raz. Podpisujecie!? – kontynuowal Kotlar.
– Nie, obywatelu kapralu – powiedzialem hardo.
– Nie, kapralu – odpowiedzial cicho Rafal.
– A chuj was jebal, zajebie was na tym placu, bedziecie mi lizac dupe i blagac o deklaracje – wysyczal Kotlar. – Olszar, chodz tu, masz robote – krzyknal w strone siedzacego na laweczce suchego bruneta z wasem. Ten powolnym krokiem zblizal sie do naszej trójki. Stanal kolo Kotlara, konczac dopalac peta i zapytal
– Problem, Andy, jaki problem?
– Te dwa pierdolone, dziki nie chca podpisac deklaracji ZSMP, kurwa, czaisz? – plul sie nasz kapral. – Ja mam robote w sztabie, przeczolgaj zdrowo kutafonów po placu. Kurwa, na poczatek piecdziesiat okrazen placu. Jak kocury dalej beda sie stawiac, czolgaj do skutku, do obiadu – mówiac to, widac bylo, ze sie odpreza i powraca jego samozadowolenie.
– Andy tylko przynies mi fajki i naparz kawy, kurwa, no pól dnia zjebane ale chuj, niech tak bedzie. No kocury w góre kity i poszliii! – rzekl zadowolony Olszar.
Ruszylismy truchtem wokól klombu miedzy koszarami a stolówka. Jedno okrazenie okolo stu piecdziesieciu metrów. Dzien byl wiosenny, cieply slonce swiecilo, a my w moro, rogatywkach na glowach, nadmiernie spieci parcianymi pasami w talii, z kamaszami na nogach truchtalismy jednostajnym tempem.
Pierwsza mysl jaka przyszla mi do glowy: ”Boze, jakie szczescie, ze mamy skarpety, a nie onuce”. Bieglismy nie patrzac na siebie, nie gadajac, bo to oslabia. Czasem tylko Olszar przypominal o sobie, wrzeszczac „Ruchy, kurwa, ruchy”. Po pieciu minutach bylo mi goraco, zaczynalem sie mocno pocic. Wiedzialem, ze predzej, czy pózniej wejde na mine, no i eksplodowala. Kombinowalem, ze teraz Politruk sam kaze mnie docierac starym. Wolalem skupic sie na Rafale. Zaimponowal mi swoja niezlomnoscia. Ciekawilo mnie, gdzie jest granica jego bólu, czy wytrzyma, czy my wytrzymamy, bo z kazdym okrazeniem bylo gorzej. Jego oddech i stukot kamaszy, który slyszalem dodawal mi sil, mobilizowal do ciaglego wysilku. Czasem gdzies w oddali rozlegalo sie „Ruchy, kurwa, ruchy!”. Czulem jak moje moro robi sie ciezkie i gorace od potu, jak pot gromadzi sie miedzy póldupkami i splywa w dól na zapocone jadra, wsiakajac w szorty i spodnie. I znowu: „Ruchy, kurwa, ruchy!. Pot zalewal mi oczy mieszajac sie ze lzami, odziez palila cialo, stopy sie staly jedynie bólem. I tylko „Ruchy kurwa, ruchy!”. Pamietam, ze cialo, bylo jedna gorejaca rana i gdzies odplynelo.
Lezalem na koi w mokrym moro, nie moglem sie ruszyc. Bylem jak pochodnia, gorzalem. Czulem obok Rafala, slyszalem jego ból, identyczny z moim, jak zsynchronizowany rytm naszych kamaszy w biegu i uslyszalem glos kaprala „No kocury ogarnac sie do obiadu” potem trzask drzwi i wyszeptalem: „Nie podpisalismy”. Ten wysilek i cierpienie sprawil, ze Rafal byl mi teraz najblizsza osoba we wszechswiecie.
Siedzialem w pracowni, dopalalem „Radomskiego” popijajac kawa. moje mysli wrócily do wypowiadanych fraz kolo drabiny. Oczy mnie piekly, krople lez toczyly moje policzki. Kiedys tak bliscy przez ból, cierpienie, dzis tak odlegli przez milosc. Gdzies w glowie ciagle pobrzmiewalo mi „Ty jebany chuju” wysyczane mi w twarz. Rafal w tym wlasnie problem, bo jestem chujem niejebanym, a tak bym chcial! Rozumiesz Rafale, ja pragne byc jebanym chujem i chujem jebiacym. Dwadziescia jeden lat niespelnienia, pozogi niejebanego chuja.
Mimo, ze nie podpisalem deklaracji czlonkowskiej ZSMP, Politruk w poniedzialek namascil mnie na zbrojny orez propagandy i móglbym stwierdzic: zylem dlugo i szczesliwie bez zawracania mi dupy w srodku „syfu”. Mialem pracownie z prysznicem pod którym, cwiczylem swój organ naczelny, ku wlasnej uciesze. Wszystkie rany i otarcia po biegu dawno wygojone. Zostala tylko zadra w duszy, ja dalej jestem samotnym wilkiem.
Wstalem z krzesla by przygotowac kolejna kawe i doznalem oswiecenia, „Kurrrwa” – szeptalem „Ale jestem glupi” – dodalem. Wszystko stalo sie jasne i proste. Ze swoim zauroczeniem trafilem w fatalne miejsce. Kluczem do mojej porazki byla jednak polityka. Po pierwsze kadrowa, gdzies tam hen, ktos podejmowal decyzje, ze do tej jednostki trafialy odrzuty. Jezeli miesa armatniego bylo dosc, to Politrukowi brakowalo rak do jego robótek, bo lekarz mial pierwszenstwo w wyborze sanitariuszy. Politruk, facet od trzymania pozorów, czyli nachalna propaganda, prowadzenie biblioteki i tak dalej, szukal kogos kto moze umie w miare biegle czytac i pisac. Przy tym byl glista w jednostce i w domu, bo ciagle napierdalal zone, co czesto slyszalem. Kazdy kogo sobie wybral, byl swieta krowa.
Chlopaki powaznie mnie sie bali, ze ich zadenuncjuje. I tak powstaje ciag zaleznosci: ktos przysyla slabe kadry do jednostki, Politruk chce miec swiety spokój, by móc kontynuowac swoje hobby, czyli grzanie gorzaly. Kotlar jest od niego zalezny, bo nie chce tluc wartowniczych sluzb. Politruk kaze mu mnie chronic przed fala. Ja sobie korzystam z przywilejów typu lazienka, pracownia, lazenie po nocach, spanie w dzien, zadnych wart, walenie w chuja, a przy tym plotka, ze jestem donosicielem, która mam w dupie, bo wiem jak jest naprawde. Tak staje sie wrogiem publicznym numer jeden.
Poznaje w tej mizerii ludzkiej urodziwego chlopaka, praktycznie mi odpierdala. Przy nim mój mózg pali styki. Jestem na niego nakrecony, nic o nim nie wiem. Bo pomimo milego poczatku, juz przy pierwszym obiedzie ucieka jak najdalej. Mnie poziom spermy zalewa oczy. Z deklaracjami to byl przypadek, ze on i ja w tym samym czasie i miejscu jestesmy zgnojeni. Ja mam, po omdleniu chora wizje wspólnoty dusz. I tak mój pierdolec na punkcie Rafala, ma pierdolca. Ladny, hetero chlopak urzekl wyposzczonego pedalka. Ten sie nakrecil i siedzi w szambie po dziurki w nosie, puszczajac baki ze strachu. To co, ze wytrzezwialem ale skutki tej testosteronowej balangi moga byc dla mnie okrutne.
Politrukowi jak bedzie mnie atakowal, moge powiedziec, ze mnie podgladal jak biore prysznic i bawie sie sprzetem, ze codziennie bije zone jakby chcial sie jej pozbyc. „Pan kapitan tez woli mlode meskie cialka?” – az zarechotalem na ten wywód. On sie tak przestraszy, ze zamknie parasol ochronny i da moja pedalska dupe Rychowi i reszcie kompanii „a co tam niech chlopaki sobie uzywaja”.
Mimo tej erotycznej wizji, skonczyloby sie na trzonku od miotly, niszczacym mój dziewiczy musculus sphincter ani. To nie znaczy, ze on jest Ani, on jest mój i pragnie innej pieszczochy niz kij od miotly.
Rozbawiony ta gierka slowna, zamiast konczyc d**ga plansze, zaczalem samoczynnie cwiczyc te grupe miesniowa: skurcz i rozkurcz. Z czasem skupilem sie na swoich wedrujacych wertykalnie jajkach. Mój pieszczoch, doznawal pobudzenia, przepychal sie miedzy tkanina szortów, a podbrzuszem, przedzieral sie przez lonowy busz ku górze, ku swiatlu. Jak ped ziarna starajacy sie przebic przez skorupe drobin piachu, by zaczerpnac slonca i powietrza, by z czasem rozkwitnac nowym zyciem. Rozpialem pasek spodni i kilka guzików, czulem jego potege napierajaca na gumke szortów, jak drzy caly, czerpiac swa energie z korzenia, pobudzanego spazmatycznym ruchem dwóch pierscieni, strzegacych enigmy wewnetrznych otchlani ciala. Widze jeszcze ciemna plame wilgoci uzyzniajaca moja bielizne. Zamykam oczy by wylowic z pamieci szczególy dzisiejszej nocy.
d**ga po pólnocy, otwieram wrota budynku koszar, wchodze na rozswietlony korytarz. Wyrywam z pólsnu podoficera dyzurnego, pokazujac mu, by spal dalej, on chwilowo przebudzony, uklada glowe na blacie biurka. Podchodze do drzwi mojej sali, szybko i cichutko wpelzam do srodka, by nie przerywac snu spiacych tam zolnierzy. Chwile stoje, przyzwyczajam wzrok do mizernej poswiaty wpadajacej przez okno. Slysze równe i ciezkie oddechy, licze sklebione koce na lózkach. Jest ich trójka. Podchodzac do swojego lózka. Widze Rafala, odprezonego, lezacego na plecach, z szeroko rozlozonymi nogami. Móglbym tak go obserwowac cala noc, notowac kazdy jego senny ruch, kazde sapniecie, kazdy oddech. Bezszelestnie zdejmuje umundurowanie. Zakladam pidzame i delikatnie siadam na swoim materacu, powoli klade sie na boku, zwracajac twarz w jego kierunku, przykrywam sie kocem z przescieradlem.
Z perspektywy trzydziestu centymetrów, komplementuje jego prawie klasyczny profil. Ten lekko ku górze zadarty czubek nosa, nadaje mu charakter, lekkosci mlodzienczego zartownisia. Doskonale pamietam te kilka plamek piegów, teraz niewidocznych, które wraz z doleczkami na policzkach, kiedy sie usmiecha, czynia z niego wiecznego dzieciaka. Ten obraz znam na pamiec, kazdej nocy gdy spi kolo mnie, snuje wizje pocalunków, pieszczot, przygladajac mu sie bacznie, dopóki nie zmorzy mnie sen.
Dzis bylo inaczej, moja desperacja zmusila mnie do dzialania. To popoludniowe lzy spod prysznica sprowokowane uczuciami samotnosci i bezradnosci, pchaly mnie do akcji. Gdy rozum odchodzi w cien, a hormony i pragnienie, burza mury rozsadku, zaczynasz postepowac inaczej niz zwykle.
Milimetr po milimetrze przesuwam swoje cialo do krawedzi lózka, by byc jak najblizej koi Rafala, nasze poslania stykaja sie ze soba, wiec docieram do granicy, pietnascie centymetrów od jego ramienia. Teraz dokladnie lustruje jego dluga szyje z lekko zarysowanym jablkiem Adam, jego ruch w rytm oddechów. Moja dlon pchana sila nierozsadku, drzac przedziera sie przez granice wyznaczona krawedziami lózek, zatrzymuje sie co chwile, wstrzymywana obawa. Jednak podaza uparcie do Edenu jego ciala. Mój oddech jest plytki, czasem zamiera na chwile, oczy bacznie sledza to tak upragnione cialo.
Mój bezwstydny korzen zycia, mocno wzbudzony, opiera sie o tkanine szortów, chcac ja przebic na wylot. Palec wskazujacy, wedrujacej dloni dociera do kresu doliny, stykajac sie ze masywem jego twardego biodra. Na twarzy Rafala dalej ten sam spokój, wiem, ze nie moze byc inaczej. On w swoim glebokim snie, po sluzbie i nocnej lekcji uleglosci, nie moze czuc tego delikatnego musniecia. d**ga moja dlon uwalnia moje nabrzmiale brzemie ekscytacji. Twarde i gorace moim pozadaniem, ono wypelnia scisle mi dlon, bedac zródlem przyjemnosci. Drapieznie pociagam ta dlonia w dól, by obnazyc czerwien szczytu. Kciukiem pocieram o wiazadelko, by wzmagac swoje pragnienie, by wierzcholek pokryc przyjemna lepkoscia.
Palce d**giej dloni testuja twardosc, jedrnosc i sprezystosc jego lewego biodra i uda, czuje temperature jego ciala. Biodra i uda Rafala sa lekko ciezkie, by to wytlumaczyc nalezy siegnac po ilustracje „Davida” dluta Donatello, gdzie widac to bardzo mlodziencze, wysmukle cialo, które nie w pelni sie jeszcze sie uksztaltowalo, gdzie biodra jakby sa troche za szerokie, sa podstawa dla nie do konca meskiego torsu.
Ta dlon zbierajaca Rafalowe cieplo, powolnym ruchem zdobywa szczyt jego uda, rozplaszcza sie na nim, przesuwa sie tam gdzie zawsze pragnela byc. Cieplota ciala i szorstki material nogawki pizamy, dostarczaja mojej stalowej meskosci kolejnych powodów do mikro erupcji, ja caly spinam sie do granic swojej twardosci. Dlonia docieram tam gdzie czuje, ogien jego ciala, wstrzymuje oddech, bacznie sledze wyraz twarzy swojego idealu. Jednak nic nie widze poza rozanieleniem, blogoscia.
Wypelnilem pluca haustem powietrza, dlon poruszyla sie nieznacznie na biodrze Rafala i napotkala dziwny opór. Zatrzymalem sie „kurde cos jest nie tak” kombinowalem „co to moze byc, w tym miejscu?” Podjalem próbe wspinaczki na ta oporna przeszkode, Bodzce z moich palców, przekazaly mej wyobrazni obraz poczatku grubego walca. „Ku…. to nie jest mozliwe, normalni ludzie tam nic nie maja” krzyczala moja realna ocena. Palce zaczely uciskac ta sekretna wypuklosc, nie byla twarda jak miesnie. Na pewno to jest jego berlo i z pewnoscia mu stoi, ale jakies inne wiotkie, zupelnie inne niz moje, które teraz bylo cale mokre od powolnego draznienia.
Zaczalem pospiesznie przeszukiwac skrytki pamieci, slyszalem, ze czasem duze czlonki nie sa tak sztywne. „Czyli on ma teraz wzwód” myslalem goraczkowo. „Co to znaczy? Moze on nie spi i pozwala mi na ta zabawe albo jest nieswiadomy i sni mu sie cos erotycznego”. Zaraz zganilem sie w myslach, bo przeciez nie widze zadnych szybkich ruchów galek ocznych pod powiekami, które sa charakterystyczne dla fazy marzen sennych. Moze to odruch na pieszczoty mojej reki.
Upewniwszy sie, ze obiekt mych pieszczot dalej spi, uciskam ten magiczny walec. Po chwili czuje, ze po moim ucisku, odczuwam lekkie parcie na moje palce, jakby oddanie, wyrównanie presji. „Gdy jest akcja musi byc reakcja, glosi podstawowe prawo fizyki” przemknelo mi zdanie nauczyciela fizyki ze szkoly podstawowej. W tym momencie przestalo sie liczyc cokolwiek. Chcialem, pragnalem, dotknac tej królewskiej insygni królewskiej. Czuc jej cieplo w swojej dloni, jej konsystencje, jej majestat. Moja dlon powoli gladzila ta kolumne, skosnie porzucona medzy górnym skrajem biodra a osia ciala, powleczona materia pidzamy.
Nabuzowane zarem pozadania moje palce zaczely rozchylac poly rozporka. Pod nimi czulem nastepna tkanine o gladkiej powierzchni. Delikatnie w obrebie spodni pizamy sunalem w kierunku teraz tak niepotrzebnych gumek. Powoli dotarlem do granicy, chroniacej jego intymnosc. Wiedzialem, ze nic mnie nie powstrzyma, by zlamac jego tabu. Tylko drastyczna reakcja Rafala. „Ale on mi przeciez pozwala na ta agresje” myslalem mózgiem zanurzonym w morzu testosteronu. Palce zaczely walczyc z oporem gumki szortów, juz bylem bliski pokonania wroga, „Bastylia padla” triumfowalem w myslach. Znienacka zostalem wciagniety w pulapke. Moje pierwsze zwyciestwo nic mi nie dawalo, pod szortami byla d**ga gumka. Szersza, obleczona w tkanine innej tekstury. On mial cywilna bielizne pod spodem. Teraz nastal czas na szybka strategiczna decyzje.
Moja meskosc ogarnieta pozoga ciaglego dotyku byla bliska wystrzalu, pozbawiala mnie resztek przyzwoitosci i racjonalnosci. „Uwolnie swego ksiecia z murów tekstyliów, dam mu zasluzona wolnosc” tak rozmyslajac, sam bedac bliski spelnienia, czujac swoje wypiete biodra, drzacy pien w który z pedem i sila wciskala sie zyciodajna emulsja. Nie bylo juz odwrotu. Pierwszy spazm, zalewajacy moje poslanie spowodowal, ze kompletnie stezalem. Pragnalem glebokiego oddechu, chcialem uwolnic usta od jeku, który dlawil mnie, a tu nastepne skurcze przyjemnosci targaja moimi biodrami, wylewajac sie z mego wnetrza, moczac wszystko co przede mna i czesciowo splywajac po mojej dloni. Walczac ze skurczem wszystkich miesni, staralem sie regulowac oddech, przychodzilo to mi z trudem. „Zeby nie stekac, zeby nie stracic kontroli nad lewa dlonia skryta w bieliznie Rafala” takie mysli gonily po moich zwojach mózgowych. Dojscie do równowagi trwalo dluga chwile, w tym czasie wsluchiwalem sie w odglosy sali, ale slyszalem tylko miarowe oddechy i pochrapywanie dochodzace z kata sali.
Na nowo uderzylem do szturmu na nastepna linie gumki. Moja dlon musiala sie teraz wykazac saperska precyzja i nie lada zwinnoscia. Miejsca bylo tam niewiele, w koncu koncówki trzech palców zahaczyly o krawedz spodenek, dotknely skóry brzucha, niby sie wycofujac uparcie, pociagaly zahaczone tkaniny w dól. Oczy uwaznie skanowaly wyraz twarzy Rafala, nic sie tam nie zmienialo, lekko rozchylone usta, zadnego tiku, zadnej reakcji. Ja zas mimo powodzi, prawa reka walczylem z nieslabnaca ekscytacja mojego czlonka, który byl mokry, nieustajaco sztywny, domagajac sie ciaglej atencji mimo tego, ze kilka chwil temu, przezyl prawdopodobnie najwieksza erupcje w swoich dziejach. Mój mózg stracil dawno kontrole nad rozsadkiem. Powoli, acz stanowczo, moja lewa dlon odslaniala jego podbrzusze i doszedlem do momentu, gdzie trzeba bylo wytrzec prawa reke z resztek sladów rozkoszy.
Potrzebowalem d**giej dloni, by ta operacje przeprowadzic do zaplanowanego konca. Teraz dlonie zsuwajac material rozkoszowaly sie dotykiem cieplego podbrzusza, wchodzac w platanine delikatnych wlosów lonowych, az zaczely wydobywac klejnot korony. Pierwszy mój swiadomy dotyk czyjegos przyrodzenia, wprawial mnie w ekstaze. Po chwili manipulacji udalo mi sie wydobyc z rozporka te zyle zycia, przy okazji siegajac glebiej, by gumki majtek zaprzec o jadra.
Nagle przezylem dramatyczny moment. Rafal sapnal i sie poruszyl. W tym czasie moje dwie dlonie walczyly o dostep do tego co ukrywal, zamiast wycofac sie w poplochu przed takim atakiem, one ciagle tam tkwily. Jedynie moje serce bilo na granicy dopuszczalnej normy. Prawa noga Rafala uniosla sie zginajac w kolanie i opadla swoim ciezarem na bok. Wygladalo na to, ze oddaje mi pole do popisu. Jego glowa odwrócila sie do prawego boku i stracilem mozliwosc obserwacji twarzy. On znowu zastygl w nowej pozie. I wtedy objawil sie ON.
Wiotki, przelewajacy sie znacznie nad moja dlonia, zdecydowanie grubszy niz mój w pelnym wzwodzie. Nie moglem polaczyc palca wskazujacego z kciukiem. Nigdy nie sadzilem, ze ON moze byc tak wielki, bedac w stanie uspienia. Z fascynacja trzymalem te lekko sprezysta wiotkosc w lewej dloni, prawa zas, przywolal mój stalowy czlon. Oczywiscie juz wiedzialem, ze jest on duzo mniejszy ale pulsujacy, kapiacy podnieceniem domagal sie uwagi jak rozkapryszony bachor.
Mój spód dloni lekko zgiety w palcach muskal ten ksztaltny wal, który byl cieply, gladki. Zapraszal by ujac go i zaczac uciskac. On poddawal sie tej delikatnej presji, by po chwili przekazac mej dloni pierwsze oznaki zycia. Wyczuwalem jego specyficzny puls, wyplywajacy z trzewi Rafala. Najpierw delikatny prawie nie zauwazalny. Potem osmielony moim usciskiem zdecydowanie mocniejszy, wypelniajac, rozpychajac srodek i sciany wiotkosci, która tezala mi w dloni, rozwierajac moja dlon, wydluzajac sie. Teraz kazdy impuls który przekazywaly moje palce, powodowal silna fale naporu zmieniajac ksztalt i ciezar. Twarde, sztywne berlo, ciezko spoczywalo w osi ciala, czasem lekko podrygujac. Subtelnie zaczalem gladzic jego powierzchnie, by rozpoznac jego ksztalty. Juz nie bylo tej aksamitnej gladkosci, teraz to co bylo jego wierzchem bylo przeorane dwoma bruzdami, które ciagnac sie wzdluz, uwypuklaly centralne wybrzuszenie, gladzac je, szczególnie u nasady, kolubryna silnie reagowala, checia poderwania sie ale jej wlasny ciezar przygniatal ja do ciala. Odkrylem po bokach siatki tajemniczych runów biegnacych pionowo, czasem rozwidlajacych sie. Oszacowalem dlugosc, mniej wiecej jeszcze jeden mój korzen, czyli dwie i pól szerokosci mojej dloni. Wielka i ciezka, bardzo gruba kolumna nieznacznie zwezajaca sie ku wierzcholkowi, zwienczona masywna kopula, oslonieta do polowy delikatna skóra. Widzac oczyma wyobrazni i pieszczac w dloni to boskie dzielo znowu przenosilem sie na kres spelnienia.
Tym razem kompletnie nie ograniczalem swojej reakcji. Dwie dlonie pracowaly równolegle, mocno gladzilem poruszajac sie w dól i góre konar Rafala, przez to odkrylem to co bylo zakryte. Wedrowalem w te i z powrotem kilkanascie centymetrów. Sam zatopiony we wlasnych wytryskach, jek i chwile nierównego oddechu utopilem w poduszce, ale moja dlon nie przestawala rytmicznie pracowac pod kocem Rafala. Zaden mój orgazm, choc oba byly niezwykle: dlugie, spazmatyczne i bardzo mokre, nie powodowal opamietania. Wkraczalem w odrealniony swiat tracac kontakt z otoczeniem, nie nasluchiwalem dzwieków sali, juz nie tak bacznie obserwowalem Rafala.
Niespodziewana mysl „musze go zobaczyc”. Zauwazylem, ze jego lewa reka spoczywala wysoko na torsie. Oderwalem dlon od mojej nowej wielkiej zabawki i delikatnie podbijalem koc by zsunal sie na jego prawice. Po dwóch próbach jego wstyd zostal mi ukazany, sycilem oczy tym widokiem.
Z rozporka wystawal ogromny pien spoczywajacy ciezko na brzuchu, siegajac pewno prawie mostka. Byl ciemniejszy niz reszta jego skóry, na górze wielka szypula zamknieta w trójkat. Zauwazylem, ze ona sie blyszczy, wiec musi byc wilgotna. Ciezko przelknalem sline i juz wiedzialem co zrobie, przez moment przeszla mi glupia mysl sumujaca moje doznania: „krakowska podsuszana, kurwa, prawie palka krakowskiej”.
Pozbawiony hamulców zsunalem sie nizej, zblizajac twarz do tej wspanialej kielbasy, czulem ten specyficzny zapach meskosci. Jakby ostrzejszy. „Ale przeciez on sie kapie tylko raz w tygodniu” przelatywalo mi przez umysl. „Nic nie szkodzi i tak musze poczuc ten smak” moje usta juz calowaly podstawe grubej bruzdy. Nos zbieral aromat, który roztaczaly gruczoly. Mój jezyk przesuwal sie ku wierzcholkowi, delikatnie znaczac wzory, lizal lapczywie wiazadelko. Czulem, ze przedmiot mojej adoracji pulsuje. Nie bylo szans by w tej pozycji próbowac pochlaniac w ustach olbrzymia glówke. Pocalowalem ja, zas jezykiem zebralem jej wilgoc. Zawsze lubilem ten smak, ale teraz majac swiadomosc, ze to nie jest moje. Delektowalem sie tym smakiem. Znowu wysunalem jezyk toczac go w dól ku nasadzie.
Katem oka zauwazylem zblizajacy sie cien, który z impetem oderwal mnie od zródla przyjemnosci, przewracajac mnie na wznak. Zanim mój mózg pograzony w innym wymiarze zareagowal uslyszalem „co ty kurwa”. Patrzyly na mnie oczy w których widzialem same zle emocje. Silnie zacisnalem powieki, czekajac na cios lub krzyk.
Wtedy nawet nie odczuwalem jeszcze strachu, bylem jeszcze mocno pobudzony przezyciami sprzed sekundy. On nie poruszal sie, musial wisiec chwile nade mna, tez analizujac sytuacje w której sie znalazl. Po momencie runal na swoje poslanie. Slyszalem szelest koca, którym sie okrywal i strzelanie gumek od spodenek. Lezal tak chwile i ciezko oddychal. Ja nie poruszalem sie, rozluznilem jedynie powieki, podniecenie zastepowal strach i stres. On lezal i nie spal, oddalal sie teraz o lata swietlne ode mnie, a przeciez dzielily nas tylko centymetry.
Nagle uslyszalem ze ponosi sie, szura kapciami i wychodzi z sali. Potem kilka kroków i drzwi od toalety. Teraz ja przybralem embrionalna pozycje, odwracajac sie w strone okna. Domyslalem sie po co wyszedl i co tam robi. Jednak dojrzewajacy strach, wyparl ze mnie wszelkie mysli dotyczace seksu. Mialem przeczucie nadciagajacej katastrofy. Runelo na mnie tysiace mysli, chcialem bic glowa o poduszke. Pograzony w swoim strachu, lezalem dlawiac sie oddechem. Minuty mijaly, nie wiem ile czasu minelo, nim powrócil, czulem, ze stal chwile i chyba mi sie przygladal, potem opadl na kojo. Nie ruszalem sie, nie spalem, tak trwalem do pobudki.
Ja nie musialem wstawac, bo pracowalem po nocach. Poranny zgielk powoli wygasal. Wszyscy byli po porannych czynnosciach, rozeszli sie do zajec. Wtedy wstalem i bez sniadania ucieklem do pracowni.
Potem popoludnie i nasze spotkanie przy drabinie.
Teraz wspominam te noc, siedzac na poddaszu wsród farb, plansz i pedzli w poluzowanych spodniach, na samo wspomnienie zalewam sie nasieniem. Spogladam na swoje znowu bardzo mokre spodenki, analizujac czy bylo warto. I co teraz? Rafal byl bozkiem moich namietnosci, a teraz jest Bogiem, trzyma mój los w swoich rekach.
Koniec Czesci II